Poniedziałek
18.09.2006
nr 261 (0414 )
ISSN 1734-6827

Hyde Park Corner



Temat: sie ma - sie jedzie...  (NOWY TEMAT)

Autor: pios (BT)  godzina: 23:28
Cześć wszystkim. Pewnie całe forum juz wie, że jesteśmy świeżo po imprezie na BotangDreamTeamie a wcześniej zabawach u Grega. Postanowiłem skrobnąć 2 słówka o tym (bo reszta chyba jeszcze śpi) ale w ujęciu troszkę innym, czyli naszym (shadowków, lucky;ego i mojej). Cała histeria... ups: historia zaczęła się w czwartek na strzelnicy w Poznaniu. Z shadowkiem trenowaliśmy sumiennie nocne strzelanie do zająców, gdyż Greg powiedział, że u nich zające są tylko nocne. W czasie tego "treningu" przyłapaliśmy Grzesia na zbieraniu grzybów... (bo podobno zwierza nie mają w lesie tylko grzyby...) ... do jajecznicy... na śniadanie. Dużo nam nie trzeba było mówić: jedziemy do Grega na śniadanie. Kilka godzin później w moim autku siedział Shadowek i Lucky (no i moja niezwykle skromna osoba oczywiście). Trochę musieliśmy nadrobić kilometrów, coby odebrać "Panią co chce Damiana" i zajechać do serwisu na przegląd autka (szczegół absolutnie amyśliwski ale niezwykle istotny w przebiegu dalszej części tej historii). Niestety już po pierwszych kilometrach czekał nas dłuższy przystanek, gdyż Shadowek musiał się „przywitać” z żoną i „zjeść śniadanie” (tak to się podobno nazywało… my z Luckom musieliśmy czekać w samochodzie na podwórku)… choć mimo wszystko nie zapomniał podczas tej całej akcji o naleweczkach… a kto pił nalewki Shadowa, ten wie o czym mówię. No to ruszamy dalej w drogę… Prowadził nas głos przemiłej Pani, która (jak zauważył Luck’y) się często powtarzała i używała dość niebezpiecznych zwrotów typu: „za 300m skręć ostro w prawo”. Nie rozumiem o co im wszystkim chodziło. Około południa byliśmy już prawie na miejscu, jednak Greg nam nie wierzył do ostatniej chwili. Skończyło się oczywiście tym, że musieliśmy na niego czekać ponad godzinę… przynajmniej zwiedziliśmy ruiny zamków i powspinaliśmy się troszkę. Jednak nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło. Impreza się zaczęła… Ludziska powoli się zaczęły zjeżdżać, a smakowitości, dziczki, cebulowe paluszki i inne trunki przelewały się drzwiami i oknami. W objęciach cichego lasu i spokojnej wsi banda mieszczuchów zabawiała się na całego. Szczegółów nie będę podawał, gdyż zadzwonił do mnie dzisiaj misiu z domku Grega (nie mylić z Bratem Niedźwiedziem) i prosił mnie bardzo, aby jego ostatnie wybryki z Luckym, Mrówkiem i Sową zostały ich słodką tajemnicą. Zamierzam tej obietnicy dochować, choć nie gwarantuję lojalności „pod wpływem”… (nie żebym był przekupny…). Następnego dnia o godzinie 5 rano niestety musieliśmy wstać. Obudziła nas Zorba… zagoniła do garów i kazała sobie żurek gotować… no to wszyscy grzecznie jej posłuchaliśmy i do roboty… Potem Greg wstał i wygonił wszystkich do Krakowa… na zawody. Część z nas dotarła jeszcze w formie płynnej, inni już zaczęli odparowywać… Niestety Grzesiu mi dowalił i był ode mnie lepszy… Najbardziej rozrywkową konkurencją był natomiast zając. Jeden taki z klasy mistrzowskiej co to on w naszej grupie strzelał, wykazał się nielada umiejętnościami na tej konkurencji. Imienia jego zdradzać nie będę, gdyż ostatnio dowiedziałem się, iż rekord swój chce pobić i pragnie pozostać anonimowy... więc jak kogoś ciekawość zżera, niech dzwoni do mnie… pisać oficjalnie nie będę… czasami jestem słowny… Po powrocie do leśniczówki rozkręciła się kolejna impresska… Wszyscy śpiewali, tańczyli i się wygłupiali. Aż do rana… był 2-gi dziczek pieczony, były kurczaki, frytki… nie widziałem już paluszków, ale chyba ktoś je poprostu szybko zjadł. Było SUPERRRRRR….. Rano znowu na wojnę… tzn na BotangDreamTeam. Opisywać tej imprezy chyba już nie muszę, zresztą są relacje fotograficzne. Dodam tylko mały akcencik – tym razem Greg nie miał ze mną szans w konkurencjach strzeleckich… (Gregu – jak chcesz, nauczę Cię strzelać do mutantów :-) ). Dodam tylko, że gratuluje bardzo Niedźwiedziowi, że z nami pojechał – minę miał o wiele bardziej rozradowaną na zakończeniu imprezy niż przed zapisami. Nasza grupa wykazała się nie lada solidarnością i jednolitym poziomie… (no może poza jednym mistrzem…). PKP objęło honorowy patronat nad naszymi… ekhm…wynikami… Czas nas niestety naglił, więc zapakowani z dodatkową osobą w postaci IRY na pokładzie i ruszyliśmy w świat… Teraz wyjaśnię tajemniczy wątek z początku mojej opowieści. Otóż po bardzo męczącej drodze wydostaliśmy się z Łodzi na autostradę do Poznania. Po małych problemach komputerowo-samochodowych jechało się już dobrze. Zabawa zaczęła się przed Koninem. Właściwie to winna jest IRA. Po pierwsze – mój samochód był strasznie zaskoczony, że będzie wiózł dodatkową osobę… nikt z nim o tym wcześniej nie rozmawiał ani nie uzgadniał… po prostu został zignorowany, a po 2-gie Ira sprowokowała wszystko telefonem do domku z cyklu: „nie martwcie się… jedziemy, wszystko jest okej i niedługo będziemy…” W tym momencie samochód się zbuntował i zrobił dokładnie odwrotnie, niż chciała Ira. << Tutaj znajdował się fragment tekstu, który ze względu na niecenzuralne treści został wymazany. / przyp. Głównej Stacji Ginekologiczno-Psychiatrycznej / >> Po około 1-2 godzinach spacerowania po autostradzie znaleźliśmy się na dworcu PKP w Koninie. I znowu PKP nas wspierało. 5 bardzo spokojnych i skromnych na co dzień ludzi siedziało z małym arsenałem na dworcu i czekało na pociąg… A w nim humorki się poprawiały powoli i wszyscy zaczęli odpływać... w krainę snów. Tutaj to też padły słynne słowa – puenta całego wyjazdu: Się ma – się jedzie… się nie ma – się nie jedzie. W taki oto sposób po około 8-9-ciu godzinach dotarliśmy cało i bezpiecznie do Poznania. Ze swojej strony pragnę bardzo gorąco podziękować moim współtowarzyszą podróży za to, że mnie nie zasztyletowali podczas całego zamieszania, tylko wspierali i pomagali. Jesteście kochani. W zamian zapewniam Was, iż nigdy więcej nie pozwolę na to, żebyście się nudzili w moim towarzystwie i będę organizował coraz to bardziej rozrywkowe sytuacje i intrygi, czego namiastkę mogliśmy przeżyć wspólnie w niedzielną noc. Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie i dziękuję za wspaniałą zabawę… pios (BT) P.S. Wbrew różnym plotkom… nie zamierzam w najbliższym czasie kupować ani dużych ani małych autobusów…