Środa
24.09.2008
nr 268 (1151 )
ISSN 1734-6827

Hyde Park Corner



Temat: Czar wyobraźni czyli magia zmysłów.  (NOWY TEMAT)

Autor: gregor  godzina: 21:42
Ponieważ zbliżył się i to jak zwykle nadspodziewanie szybko okres intensywnych polowań, mając na celu przede wszystkim uzmysłowienie i to nie tylko tym najmłodszym stażem myśliwym zagrożenie jakie niesie ze sobą polowanie w warunkach złej widoczności, chciałbym abyście opisali sytuacje podczas polowań indywidualnych, które wydawały się Wam na pierwszy rzut oka zupełnie jasne i oczywiste, a które po dłuższej obserwacji oczywiste być przestały. Sam jako pierwszy chciałbym się z Wami podzielić moją przygodą jaka miała miejsce kilka lat temu. Otóż pamiętam, że była to bardzo śnieżna zima, o ile dobrze pamiętam krótko przed Świętami Bożego Narodzenia. Po zapisaniu się razem z kolegą na sąsiadujące ze sobą ambony pojechaliśmy na odległe ok 15 km łowisko. Ponieważ tego popołudnia świerzo popadał duży śnieg, nie chcieliśmy ryzykować zakopania się w nim i próbowac zajechać samochodem pod samą ścianę lasu na której znajdowały się sąsiadujące ze sobą ambony. Zaparkowaliśmy auto bezpośrednio przy drodze i po chwili namysłu postanowiliśmy przejść razem kilkaset metrów w stronę lasu po kopnym śniegu leżącym na kukurydzisku, by później rozejść się na swoje, wcześniej wytyczone stanowiska. Właściwie to widoczność była dobra, na niebie nie było chmur za to był niewielki kawałek księżyca. Po dłuższym czasie, a przejściu niewielkiego odcinka zauważyłem jak ok. 500 - 700 m. od nas z lasu po skosie wyszedł duży dzik. Dzieliła nas od niego spora odległosć i kilka wzniesień. Dzik po wejściu na pole szedł powoli w kierunku drogi i co chwila przystawał buchtując w śniegu. Podeszliśmy razem jeszcze 100-150 m. co chwila przystając i obserwując nad wyraz wielkie zwierze. Wymienialiśmy sie przy tym podchodzie uwagami, że musi być naprawdę duży, skoro z tej odległości widać go dosyć wyraźnie, a jego wielkość na tle pierwszych sosen wyrastających na skraju lasu była rzeczywiście imponująca. Oczami wyobraźni widziałem już prawie przez lornetkę jego wielkie ślepia i chyb wyrastający jak wielka, końska grzywa. Dzik po przejściu dalszych 100 m. stanął jak się wydawało do nas na sztych i.........zapalił papierosa. Jakież było nasze zdziwienie to tego chyba nie muszę opisywac, właściwie to zdziwienie i ulga, bo uświadamiająca nam jakby można się pomylić przy podejściu na strzał i przy nieco gorszej pogodzie. Wszystko wyjaśniło się chwilę potem, jak facet po spaleniu papierosa podszedł w naszym kierunku i mogliśmy już go dokaładnie obejrzeć. Jak się okazało to był starszy człowiek, prawodpodobnie mieszkaniec okolicznej wsi, który prawdopodobnie w ciągu dnia wyciął sobie niedużego świerka w pobliskim lesie i postanowił w osłonie nocy przytargać ją wieczorem do domu, a że śniegu było po kolana , a odległość do drogi kilometrowa, to co chwila stawał i odpoczywał rozglądając się i kręcąc na boki. Jeżeli mieliście kiedykolwiek podobne przygody to napiszcie - bo to i ciekawe, a przede wszystkim skłaniające do chwili refleksji nad sutuacjami, które przecież zdarzają się nam tudzież zdarzyć się mogą podczas naszych codziennych wypraw myśliwskich. Pozdrawiam i DB gregor

Autor: przemus401  godzina: 22:32
Wyczaiłem kiedyś, że do pewnego dębowego wydzielenia chodzą dziki. Rok był obfitujący w żołędzie, więc na jednym z dębów zrobiłem zwyżkę już wczesną jesienią. Jeden raz usiadłem za późno, innym razem dziki nie przyszły, aż pewnego wieczoru synchronizacja była ok i dzik padł. Później jakoś dziki się wyprowadziły, nadeszła zima i dużo śniegu. Przypomniało mi się o mojej zwyżce. Otropiłem teren, stwierdziłem że czarnuchy (albo jak mój kolega mówi - kubusie) wróciły do starej stołówki. Poczekałem do księżyca i pojechałem. Pogoda z początku była niezła, co jakiś czas zza chmur wyglądał mundzio, ale im dłużej czekałem, tym było gorzej. Nadciągnęły chmury, stawały się coraz grubsze. Zerwał się wiatr, zaczął padać śnieg. Rozpoczęła się zawieja. Pomyślałem - dzików i tak nie ma, pora do domu. Zszedłem powoli na dół, dryling wziąłem pod pachę lufami lekko w dół, żeby śnieg w nie nie nalatywał, lornetkę trzymałem w lewej ręce żeby się za mocno nie "dyndała" i ruszyłem ku autku. Co chwilkę jednak zatrzymywałem się żeby zlustrować teren przed sobą, bo cały czas szedłem wśród dębów. Lustrowanie było jednak bardzo pobieżne, bo śnieg już zacinał dokuczliwie i wolałem wtulać się w kołnierz kurtki. Podnoszę kolejny raz lornetkę do oczu - czarna plama. Spokojnie - myślę. To wykrot. Mijałem przecież po drodze dwa lub trzy. Raźno ruszyłem dalej, bo samochód już niedaleko...Zbliżyłem się do wykrotu na tyle, że widziałem go gołym okiem i wtedy zrozumiałem. Wykroty jednak mijałem dwa, bo ten trzeci, taki o wadze dobrze 100 kilo właśnie sadził do pobliskiego młodnika. Sytuacji niebezpiecznej tu nie było, ale tym razem zbyt mała spostrzegawczość i pośpiech odebrały mi sukces... DB.