Wtorek
22.06.2010
nr 173 (1787 )
ISSN 1734-6827

Psy myśliwskie



Temat: Hej podkładacze!!!!

Autor: dzikuu  godzina: 07:33
EdwardB , fajna opowieść. MAX 508 , to Ci sie polowaczka marzy : ) Ja od długiego czasu mam cholerną ochotę zapolować na misia : )

Autor: Kocisko  godzina: 08:36
Widzę że koledzy dają sie ponieśc fantazji:):):):) I dobrze. Dawajcie więcej!! MARS!!!!! No cóz......będzie nam Ciebie brakowało.................:):):):)

Autor: Hubbert  godzina: 09:26
No to fajne przygody są i świetnie opisane. Praktycznie czytajac przezywam je razem z wami. Ja mam ne razie początek Właśnie wstaje zimowy ranek Stojąc przed oszklona taflą drzwi tarasu wciągam nosem zapach porannej gorącej kawy patrząc na przysypane pierwszym śniegowym puchem pola ciągnące się wzdłuż drogi do pobliskiego lasu. Grudzień 2008 roku jest jakoś dziwnie ubogi w ten niezwykły zimowy biały produkt, z tęsknotą wyczekiwany przez amatorów białego szaleństwa, oraz myśliwych lubiących czytać w nigdy nie zapisanej do końca księdze tropów. Nagle odezwał się telefon w słuchawce słyszę głos kolegi Zenka i zarazem mojego bliskiego sąsiada: – Część nie obudziłem.... bo widziałem w nocy światło w twoim biurze, pewnie długo pracowałeś...? – Nie.... - już jestem na nogach, miałem trochę papierkowej roboty, ale za to dzisiaj robię sobie wolne. – – Słuchaj... to się dobrze składa bo wczoraj przy księżycu strzelałem do dużego dzika i trzeba by sprawdzić z psem... bo myślę ze dostał... Strzał z podpórki do boku, odległość ok. 70m. Mogę być za kilka minut u ciebie ? – Dobrze... - ucieszyłem się w głębi myśliwskiej duszy – ...podjeżdżaj, sprawdzimy co z tym dzikiem..

Autor: Kocisko  godzina: 09:38
Hubbert Dawaj dalej!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Autor: dzikuu  godzina: 10:58
Będzie serial : )

Autor: Bars11  godzina: 11:19
Proponuje tytuł .....Pogoda dla podkładaczy "

Autor: Kocisko  godzina: 11:44
dzikuu byle nie w stylu MODY NA SKUKCES!!!!!!!:):):):) Tyle nikt nie żyje:):)

Autor: maks67  godzina: 13:23
To ja też coś skrobnę. Ostatnia zima, do końca sezonu już niedaleko,wszędzie pełno śniegu , dzików jeszcze trochę zostało to i koledzy polują. Wieczór z soboty na niedzielę, około dziesiątej dzwoni kolega, i standardowo jak to w takich sytuacjach bywa : strzelałem do dzika, jest farba, dzika niet. To ja też standardowo pytam :duży ten kaban, kol. mówi: nie to warchlak, dobra mówię to może niedaleko zaległ, może bez psa się obejdzie, a że niedaleko ode mnie się to wszystko dzieje to jadę pomóc szukać bez psa. Na miejscu okazuje się, że oprócz farby są i kości, wygląda na to, że oberwał po biegu, no to będzie przeprawa. Pomyślałem bez psa ani rusz, to do domu po Hetmana, bo jak to tylko warchlak to się obejdzie bez ,, ciężkich dział" Z oddziału gdzie był strzelany wyszedł, sprawdzamy następny oddział poszedł dalej, dołączył do watahy. Już samochodem objeżdżamy granice sąsiednich oddziałów, dziki obrały kierunek wschód, i mają za sobą już około trzy i pół km. Ostatni oddział i albo zostały w młodniku, albo są już u sąsiadów. Objeżdżamy niema wyjścia, Puszczam psa na trop jest już już około północy, po chwili jest łaj, cisza dziki ruszyły z powrotem skąd przyszły, cały czas cisza coś nie tak. Kolega jeszcze raz objeżdża oddział jest wyjście watahy, ale bez farby i bez psa tzn. w miocie się coś dzieje. Obchodzę oddział z drugiej strony, wiem gdzie jest młodnik, ale nigdy w nim nie byłem. Jest łaj w miejscu, w miejscu, kamień z serca, raz ciszej raz głośniej dziwne to. Telefon do kolegi umawiamy się, że obcina drugą stronę tzn. zostaje na linii a ja wchodzę w młodnik. Białe czapy okiści gęstwina totalna, młodnik sadzony na wałach rzędy sośniny, a w środku rowy po pas, niemożliwością podejść po cichaczu dzik trochę za mobilny zaczyna się oddalać. Coś nie tak, Hetman warchoła to tak łatwo nie puszcza. Wychodzę z tej gęstwiny, ciężki mokry śnieg naturalnie zadaszył te rowy między sośniną przygniatając tarninę i wszelkie chaszcze, tworząc tunele . Łaj wraca w środek młodnika, jeszcze raz próbuję póki nie ostygłem, już czuję wilgoć wszędzie, znowu to samo. Jest około drugiej po północy dzwonię do kolegi, mam takiego kolegę do którego mogę zadzwonić o takiej właśnie porze, przyjedziesz ? Daj czas, już jadę. Wpół drogi dzwoni : głosi, mówię głosi! Czas się dłuży na drogach ,,szklanka" nie poszaleje z jazdą. W końcu jest a z nim dwie łajki i mix teriera stary dzikarz, łajki jeszcze młode, ale już nie jednemu kabanowi szyły portki. Poszły w młodnik na łaj Hetmana, chwila i dają wszystkie. Kolega mówi: teraz dobra klinga i idziemy po tego warchoła, no to idziemy ja oczywiście z moją ,, 12" bo różnie może być. W pół drogi kumpel mówi: coś ostro się ten warchoł broni, już powinno się cicho zrobić. Docieramy na miejsce, jest wyrośnięty przelat, przyczajony w ,, tunelu " i zdaje się mówić no: zapraszam bliżej. Psy próbują z każdej strony dobrać się do niego, zakotłowało. Składam się do strzału, słyszę uważaj pies za dzikiem, w tym momencie szarża na psy, przeskakujemy na następny rząd sośniny daję ,,12" koledze, ma lepszą widoczność, strzał na łeb kaban pisze testament. Odstrzelony przedni bieg, w dobrej kondycji przelat w swojej twierdzy twardo się bronił. Jedna z łajek kolegi zarobiła pięć szwów, ale nic grożnego, reszta cała i zdrowa. Należy jeszcze wytłumaczyć skąd wziął się przelatek skoro była mowa o warchlaku, głęboki śnieg biegi ,, utopione " z tąd ten warchlak. Patroszenie, sciąganie tuszy i prawie dniało jak było po wszystkim. Pomimo nie przespanej nocy ciężko było zasnąć.

Autor: Kocisko  godzina: 14:05
Piotrek I właśnie po to warto żyć i z sabakami w las chodzic!!

Autor: Piotr Kukier (BT)  godzina: 15:00
Cholera, nabieram ochoty, żeby cos o tegorocznych postrzałkach skrobnąć, może wieczorem? Losu MARSa podzielic nie chcę... :D

Autor: Kocisko  godzina: 15:36
Słusznie Kuki, słusznie:):):)

Autor: EdwardB  godzina: 18:53
Jedna z historii nie łajkowych. Końcem lutego lub początkiem marca wybrałem się powycierać lisie nory. Pogoda tego dnia była fajna, słoneczko przyświecało, ciepełko było jak w maju. Zabrałem sukę foksa, weterankę podziemnych działań i młodą walijską, w pierwszym polu niech się uczy. Kilka znanych nor na polach okazało się pustych. Zostało jeszcze kilka zlokalizowanych w samych paskudnych miejscach, albo w krzaczorach, albo nie było jak ustawić się do strzału. Właśnie zabierałem się za jedną z nich. Zlokalizowana na niewielkim wale ziemnym zarośniętym krzaczorami wszelkiego rodzaju. Pewnie ktoś z okolicznych mieszkańców potrzebował ziemi i wybrał w owym wale poprzeczną bruzdę szerokości co najmniej 4 m . W tej to bruździe znajdowały się lisie nory, po obu stronach. Jakkolwiek bym się nie ustawił mogłem widzieć lisa jedynie przez 4 m jego drogi, czyli norma. Bez zbytniego hałasu zająłem najbardziej dogodne stanowisko, w lufy dwa naboje ze śrutem nr 8 , pieski puszczone i czekam. Foksia po zaglądnięciu w każde okno wybrała sobie jedno, w którym znikła, z walijską gorzej. Chodzi od okna do okna i zagląda gdzie też podziała się jej kumpela, do nory ani myśli wchodzić. Nagle z jednej nor wyskakuje foksia, otrzepuje się z piachu i natychmiast daje nura w następne okno. Dobra nasza, lisiura jest. Po chwili oczekiwania z przerażeniem widzę jak walijaka ostro rusza na jedno z okien, do tego czasu pałentała się bez sensu w pobliżu. Do połowy wlazła w norę, wściekle ujada i ani myśli włazić dalej. Po kilku minutach odpuszcza i z zaciekawieniem obserwuje wszystkie wyloty, co chwila rusza z ujadaniem w jedno z okien. Pewnie lisiura ma mocną motywację opuścić mieszkanie a ta mu nie daje. Próbuje odwołać cholerę, ale gdzie tam twardo pilnuje nor. Foksia co rusz wypada z nory by pędem wpaść w następną, stara się jak może by wypchnąć lisure, waljaka stara się jak może by go nie wypuścić. Sytuacja zaczyna mnie denerwować, jak tak dalej pójdzie to wygarnę ze śrutówki i na rozkładzie będzie jeden głupi pies, a nawet suka. Wreszcie udaje mi się odwołać i złapać walijke, przywiązana do krzaka będzie obserwować dalszy przebieg norowania. Nie minęło minuty jak z nory długim susem wyleciała lisiura, odbiła się na środku bruzdy i drugim susem chciała wpaść w zarośla, nie zdążyła. Ładunek drobnego śrutu z 8 m ma zabójcze działanie. Za lisiurą praktycznie w skok wypada foksia, dolatuje do leżącego lisa trąca noskiem, odwraca się i pędem wpada na powrót w jedno z okien nory. Wypada z niego, przebiega do następnego i po sekundach wypada następna lisiura, która ląduje obok poprzedniej. Foksia wypada obwąchuje drugiego lisa, wraca do nory. Po chwili jednak z niej wychodzi, otrzepuje piasek z sierści, kładzie się i odpoczywa. Koniec norowania, trocze lisy i wracamy. Trochę ciężkie, ale nie zostawię przecież tyle dobrego mięsa, kilka bochenków czerstwego chleba i mielone jak się patrzy. Gdyby dorzucić jeszcze psa żarełko było by prima sort!

Autor: Kocisko  godzina: 19:17
Edek Chyba zostanę fanem Twoich opowiadań:)):):) MARS Po starej znajomości uprzedzam ze mołojcy z arkanem są już w drodze:):):)

Autor: canislupus4  godzina: 20:12
Skoro Edward "zlazł pod ziemię" i to i ja cosik w tej materii skrobnę... Było to zimą 2007 roku.Pogoda owego dnia była słoneczna z lekkim mrozikiem,a okoliczne wzgórza wznoszące się nad doliną,przez którą swe wartkie nurty toczy Pilica przyprószone były delikatnym śnieżkiem.Właśnie te wzgórza,pełne rozmaitych wąwozów i jarów oraz licznie rozlokowanych na ich brzegach lisich nor stały się celem naszej wyprawy.Późno udało nam się wyrwać z domów,bo dopiero ok.godziny 13,toteż Łukasz niemiłosiernie deptał na pedał gazu terenówki,która mozolnie pięła się pod górę.Wreszcie jesteśmy na miejscu i szybko zmierzamy ku pobliskiemu jarowi,na którego cyplu mieści się lisia nora.Łukasz i jego teść obstawiają dwa przeciwległe brzegi wąwozu,a ja uwalniam z obroży Arę,która po ekspresowym sprawdzeniu wszystkich otworów,z impetem wjeżdża w jeden z nich,przypuszczając szturm na lisi szaniec.Nie musimy długo czekać,bo oto już po chwili z podziemi dochodzi nas ujadanie jamniczki.Spoglądamy na siebie nawzajem-na wszystkich twarzach pojawia się uśmiech:JEST!!!Mija jeszcze kilka chwil i z jednego z okien wyskakuje Ara i jak petarda znika w sąsiednim.Mija może jeszcze trzy minuty i nagle pada strzał,po czym następny.To strzelał Łuka.Nic nie widzę,jednak słyszę jak szelest ściółki na dnie parowu. -Leży? -Leży,leży-twarz Łukasza promienieje myśliwskim szczęściem,moja nie mniej zresztą. Po chwili z nory wyłania się Ara i rozgorączkowana podąża śladem lisa.Kiedy jest tuż,tuż rudzielec nagle zrywa się i zupełnie zdrowy zaczyna wspinać się po przeciwległym brzegu.Rozpędzona suka jest tuż za nim i nie sposób strzelać,czyżby miał uciec?!Patrzymy jak urzeczeni,wtem suka dochodzi rudzielca i chwyta go za zad,ten skręca się w biegu i uderza swą prześladowczynię kęsami.W tym momencie obydwaj zapaśnicy tworzą jeden wirujący kocioł,z którego co raz dochodzą wściekłe charkoty.Wreszcie lisowi udaje się wyrwać,ale jedyna droga ucieczki jaka mu pozostała wiedzie z powrotemw dół wprost pod lufy.Widzę jak obaj myśliwi prowadzą rudzielca lufami,lecz znów nie sposób strzelać,bo rozsierdzona suka siedzi lisowi na rudym zadzie.Sytuację uratowała głęboka wyrwa powstała na skutek osunięcia się ziemi:lis z niej po prostu spadł,a suka dosłownie na ułamek sekundy przyhamowała przed skokiem i to wystarczyło,aby Łukasz oddał skuteczny strzał,niemal w tym samym momencie suka chwyciła swego wroga za gardło. Nim dotarłem na dno wąwozu,posypało się trochę rudych kłaków,oj posypało... ;) Szybko zachodzące słońce kazało nam wracać do domu,gdzie przy ciepłej herbatce,sowicie okraszonej rumem popłynęły opowieści z pól i lasów...

Autor: Kocisko  godzina: 21:13
Paweł Oj, brakuje mi tego......rumu!!!!!!!!!:):):) A tak nawiasem mówiąc to istnieje wysokie prawdopodobieństwo iż w niedzielę będę gościem......Basi:):):):)

Autor: canislupus4  godzina: 21:18
Marcin Szczęściarzu TY!!! ;))) To może lepiej już od piątku nic nie jedz,lub przynajmniej mocno ogranicz żarełko... ;))))))))))

Autor: Kocisko  godzina: 21:20
Paweł Ale coś mnie szepty doszły iż będzie wygladać przez okienko i za Tobą:):):) Ma byc i Ksawer. No i Kola rzecz jasna:)

Autor: canislupus4  godzina: 21:23
Hmmmm.... ;)))))))))))))))))

Autor: MAX 508  godzina: 21:54
Kocisko idzie serial:) Jakie to piękne jak się wszyscy nudzą ,jak czekają na ten Październik:) aż mi się gęba śmieje a taka cisza była ostatnio. Fajnie że nie tylko mnie tak roznosi w chacie ...Miałem kiedyś zamiar po każdej zbiorówce siadać i opisać co się działo .Rzeczywistość i małe dziecko w domu zniweczyły ten "misterny"plan ale dla tych co nie czytali trochę zeszłego sezonu wklejam/przeklejam .W zasadzie początek bo potem już nie miałem czasu na opisywanie bieżące 18.10.2009 Pierwsza zbiorówka w sezonie, ta upragniona i wyczekiwana. Po nieprzespanej nocy rano zrywam się już przed budzikiem. Po chwili w pełnym „rynsztunku” stoję przed furtką kojca. Psy już wiedzą, one też długo czekały. Pakujemy się i w drogę. Jeszcze odprawa i ruszamy na pierwszy miot. Pędzimy we dwóch, ja i Marek a z nami dwa moje kopovy, Karelczyk kolegi Piotra i Marka Dżeki. Ares –kopov tym razem w domu - kontuzja łapy. Zgodnie z naszymi podpowiedziami bierzemy najcięższy miot z uwagi na psy na samym początku. Jesteśmy na miejscu, czekamy aż myśliwi się rozstawią i ruszamy. W końcu sygnał...! Psy zostają zwolnione ze smyczy, idą wszystkie zgodnie w jedno miejsce – ogrodzenie. Górny wiatr je tam prowadził… To słynne i pechowe ogrodzenie na ósemce po którym rokrocznie jakiś pies zawsze trafia do weta na szycie. Słynne, bo zawsze są w nim dziki, pechowe bo takiego piekła jeżynowo-rokitnikowo-nalotowo-świerkowego nie można prawie przejść bez strat…to prawdziwa zagadka botaniczna. Plątanina wszelkich roślin jest tam tak potworna, że tylko dziki dołem swoimi tunelami są w stanie sprawnie się tam poruszać. Dla nas podkładających to jak poligon, każde wyciągnięcie nogi do góry to duży wysiłek, wszystko czepia się za wszystko co masz na sobie. No i widoczność która w najlepszych momentach sięga 2-4 m... Psy zagrały prawie jednocześnie... Przerwały głuchą ciszę w rogu na lekkim zboczu. Tajga jeszcze na tropie ciepłym ale już wiem... Dżeki na drugim krańcu już doszedł do konfrontacji ale dzik ruszył. Zaczyna się pięknie. Tajga ciągnie i po chwili wataha podnosi się z trzaskiem. Dżeki tradycyjnie wyszukał sobie pojedynka i przedziera się za nim przez jeżyny. Przez krótką chwilę w metrowej wizurce przemykają dwa cienie przelatków, złożyć się nie dało tak szybko składa się tylko Turbodymomen. Razem z Markiem próbujemy dotrzeć do swoich psów. Po kilku minutach Tajga głosi już nad ogrodzeniem, widocznie dzik przebił siatkę, razem z nią grają już Gringo i Patra suka Karelczyk. Chwilę to trwa ale w końcu i ja jestem za siatką. Wszystko trzeszczy, ciężko cicho podejść, widzę cień dużego dzika przez krzaki który postawił się psom. Mam jakieś 20 m, broń do oka w biegówce, przez kilka ułamki sekund widzę wszystko dzik-chyba locha i trzy psy które niebezpiecznie blisko obracają go wokół osi. Zaciskam zęby i klnę po cichu, nie tym razem - jakiś pies mógłby zginąć, za duży kocioł. Po chwili locha uderza Gringa i razem z Tajgą i Patrą giną mi za wzniesieniem. Padają pierwsze strzały, niestety niecelne. W środku Marek zmęczony do granic możliwości już wie że nie jest w stanie dojść na strzał do dzika, którego wciąż naciska jego pies. Dzik bardzo mobilny nie stawia się nawet na moment. Kilka dzików korzystając z okazji ucieka pod siatką lub przez bramki do tyłu, pada kilka pudeł... Więcej dzików już nie wygonimy stąd dzisiaj. Po półtorej godzinie dajemy za wygraną i powoli kończymy miot. Te które zostały już stad nie wyjdą do nocy... Gringo nieco osowiały kręci się koło nas, cięcia nie ma ale chyba go bolą żebra bo nawet Dżekiemu do pomocy się już nie palił... Tego dnia więcej dzików już nie spotkaliśmy, w następnych miotach tylko jelenie, kozy i lisy. Wiadomo czemu – kukurydza jeszcze stoi. 24.10.2009 obwód 323 Pierwszy miot zapowiadał wiele, wszędzie zbuchtowane place. Psy niespokojne. Podkładamy dziś z Piotrkiem. Razem z nami Patra, Nana-foks krótkowłosy, moje dwa psy i mieszaniec suka jednego ze stażystów. Idziemy już dobre 10 min, wszędzie tropy ale na razie cisza. Psy gdzieś przed nami rozwiązują dzicze zagadki w milczeniu. Teren ciężki mocno górzysty, jest po deszczu i trzeba uważnie stawiać nogi. Przed nami w oddali młodnik na jednym ze zboczy i to na co czekaliśmy obaj – pierwsze szczeknięcie. W zasadzie to Łaj, bo gdzieś tam wysoko nad nami dziki pierwsza odnalazła Patra. Dobra suka, mam przyjemność oglądać jej poczynania od szczenięcia. Głosi pięknym niskim głosem, jakby ze spokojem na rozpoznanie. Wszystko przestaje się liczyć, woda za kołnierzem, zmęczone kolana, biegniemy... Po minucie dołącza Gringo, teraz już dwa głosy odpowiadają na kłapanie szabel, które słyszę coraz wyraźniej. Gdzieś tam górą z lewej strony próbuje zdążyć Piotrek. Ja z dołu forsuję młodnik prawie pionowym podejściem. Sztucer na plecach – jeszcze bo rękami pomagam sobie drapać się po stromiźnie. Tak łatwiej „psim” sposobem, innej opcji nie ma. Jestem coraz bliżej, w milczeniu zbliżam się jak mogę najszybciej i najciszej. Gdzie jest Piotrek nie mam pojęcia, pewnie on w tej chwili robi dokładnie to samo co ja. Jest bardzo blisko, słychać już wyraźnie psy, słychać dziki do szczytu może z 80 m. Z prawej strony mija mnie pod górę Tajga – jeszcze nigdy tak bardzo nie chciałem żeby mój pies nie wziął dzików. Już wiedziałem że nie dojdę do strzału, po kilku sekundach suka dołącza do młodych psów i daje im swoją zdecydowaną postawą sygnał do ataku. Drzewa wokół ożyły, to wataha wyjeżdża spod gałęzi, na flance padają dwa nerwowe strzały. Psy giną za szczytem za dzikami a po chwili ich głosy. Patra wraca po kilku minutach, moich nie ma już do końca pędzenia. Schodzimy na zbiórkę, nie wyszły z drugiej strony. Wrócą po śladach, polujemy drugi miot po przeciwnej stronie góry. Wróciły po dwóch godzinach na końcówkę drugiego miotu bardzo szczęśliwe, nie miałem serca im robić wykładu. W następnym trzecim pędzeniu dzików już nie spotykamy, są jelenie za którymi psy robią trochę rabanu i to wszystko. Pokot bez pokotu tym razem, chociaż zwierzyna była. Kończymy trzy mioty długie i ciężkie. Jeden ze stażystów ginie w górach. Brak zasięgu komórek nie pomaga go zlokalizować. Na szczęście sam trafia do wsi i daje znać gdzie jest. Bagatela jakieś 7km dalej... 07.11.2009 Hubert obwód 323 Najcięższy nasz teren. Dziś polowanie dość „estetyczne”. Bez pośpiechu i emocji raczej rekreacyjne, w końcu o 13-14-tej chcemy kończyć i zasiąść do biesiady i trochę potańczyć. W każdym miocie jelenie, mnóstwo jeleni, są też muflony, kilka owiec i tryk. Dzików nie ma, w zasadzie nie ma. Jeden jedyny jaki był został wytropiony i zostaje strzelony na linii. Tyle bez szału, ale w tym dniu chodziło o coś innego niż tylko polowaczkę, więc wszyscy są zadowoleni. 15.11.2009 Znowu obwód 323, znowu góry. Szczęście że bez śniegu, chociaż już pierwsze podejście mnie i Marka mocno rozgrzewa. Na szczyt docieramy porozpinani "na maksa". Psy się bardzo przydały, do połowy góry nas wyciągnęły jak orczyki narciarzy. Potem już po spuszczeniu zniknęły w sobie tylko znanych kierunkach. Pierwszy miot głuchy, kilka kóz, psy nawet zbytnio się nimi nie interesują. Mają rację bo siły się jeszcze przydadzą. W drugim miocie tylko jelenie. Psy przez chwilę je prowadzą ale nie są w stanie dotrzymać kroku. Dwa byki przełamują linię, w innym miejscu łanie i cielaki też wychodzą z miotu. Trzeci miot bardzo podobny tylko jelenie wychodzą jeszcze zanim domkniemy linię. Dziki również były przed nami. Czwarty miot - nadzieja, rośnie z każdą minutą. Miot pod „żabą”, same młodniki i piękne gęstwiny. Jeśli gdzieś ma być huczkowa wataha to właśnie tu. Miot obstawiony od góry, my z Markiem zaczynamy od dołu. Tajga i Dżeki idą w lewo na naloty bukowe. Tam mogą być dziki, ciepłe nasłonecznione zbocze. Gringo wybiera całkowicie przeciwny kierunek w prawo na młodniki. Po chwili ku zdziwieniu Marka i mojej wielkiej satysfakcji to właśnie młody zaczyna dobierać się do dzików pierwszy. Dziś „stare wyjadacze” musiały uznać wyższość młodego nosa i na złamanie karku Tajga i Dżeki walą do niego. Po chwili wszystkie już pchają watahę pod górę. Momentami dziki się stawiają i wtedy rośnie nadzieja w mojej głowie, że zdążę je dogonić albo przeciąć im drogę i strzelić. Nadzieja to jedno, płuca które już kłują od biegu pod górę to drugie... Nie ma szans dojść na strzał. Padają pierwsze strzały na linii. Dziki wysypują się w różnych miejscach, psy rozbiły dużą watahę ok. 25 szt. Marek z mojej lewej strony dochodzi do strzału ale dziś ani jego breneki ani opinel w farbie się nie zanurzą. Na linii wcale nie lepiej, mimo że dziki nie wyjeżdżają na pełnym gazie bo idą stromo pod górę i są już zgonione przez psy to pada pudło za pudłem. W końcu psy przerywają się za linię i prowadzą lochę z warchlakami aż do granic słyszalności. Giną za szczytem. Polowanie dobiega końca, liczą strzały, dużo ich, za dużo pudeł jak na jednego pozyskanego dzika. Miot piękny, trudny, wymagający, pełen kabanów aż miło było słuchać. Psy najprawdopodobniej za górą nawiązały walkę bo wracają bardzo długo po zbiórce. Tajga pierwsza prawie po 40 minutach, na skróty gdzieś leśnymi duktami. Ona się nigdy nie gubi, mógłbym z nią polować na każdym kontynencie i w każdym miocie tak ufam jej orientacji. Przyciągam siwy kochany pysk do siebie. Oglądam, wącham, cała śmierdzi dzikiem, poskubała trochę, dodatkowo na łbie trochę farby ale nie jej, bo cięta nie jest. Po godzinie gdzieś z daleka wraca Gringo, cały na szczęście, a kilkanaście minut po nim Dżeki, bardzo mocno zmęczony. Tak kończy się czwarta zbiorówka w której mimo bardzo wielu strzałów na pokocie układamy tylko byka i dzika. Ten sezon jakiś pudłowy mocno na linii... a i mnie i Markowi szczęście na razie nie dopisało. 21.11.2009 Polowanie Szwedzkie. O 5-tej rano zbiórka. Jeszcze po ciemku myśliwy wędrują na ambony zwyżki, wysiadki. Otaczają bardzo duży kompleks leśny. W końcu ma być dobrze, zaczęli kosić kukurydzę. W samym sąsiedztwie opolowywanego miotu skoszono ponad 400 ha w jednym kawałku. Dziesiątki dzików wreszcie wracają na las, wreszcie zbiorówki nabiorą charakteru i mioty będą pełne dzików. Zaczęło się niewinnie, ok. 7-mej dojeżdżam ze swoimi psami na początek miotu. Razem ze mną do miotu idzie kilku naganiaczy stażystów. Marka ani Piotrka z psami dziś nie ma, podkładają po sąsiedzku na gościnnych występach u naszych kolegów. Puszczam nagankę z dala od siebie na lewym skrzydle miotu. Idę z prawem strzału i muszę mieć pewność, że nie spotkam ich po drodze. Zwykle chodzimy we dwóch z prawem strzału z 4-6 pieskami ale dziś jest inaczej. Inaczej bo i formuła polowania całkiem nowa w moim kole. Dla mnie bomba - jeden duży kompleks leśny i całkowita dowolność, w środku mogę robić wszystko. Założenie jest proste, zwierzyny wypędzić ile się da. Ruszamy. Już po pierwszych 300 m Gringo zaczyna krótko i głośno szczekać. Wiem że taki głos oznacza dzika. Widzę psa bo jest na rzadkim lesie ale dzika w ogóle, dobiega z drugiego skrzydła Tajga i ona się odzywa. Zaczynają głosić po ciepłym tropie. Przeskakują prawie jednocześnie koryto wyschniętego strumienia i zaczynają wchodzić na szybsze obroty. To oznacza tylko jedno - dziki są blisko. Faktycznie po 5 sekundach już wiem - psy wpadają na pełnym „sygnale„ w naloty bukowo-świerkowe i wtedy uderza z góry wycinek. Nie uciekał, nie wystraszył się ani mnie, ani głoszących na tropie psów. On po prostu tam czekał, przyjął psy na siebie i błyskawicznie zaszarżował. Oba psy szczęśliwie odbiły na boki zatoczyły koła i z powrotem w młodnik za wycinkiem, który już się cofnął nie dając mi możliwości strzału. Zaczęła się ostra „wymiana zdań”, dzik nie ma najmniejszego zamiaru opuścić gęstwin, szarżuje, psy nacierają coraz mocniej, bo w ich głosach słyszę coraz więcej agresji. Krótko dochodzi do jakiego spięcia, psy milkną na chwilę by zaraz podjąć wyzwanie od nowa. Zaczyna się wyścig z czasem. Próbuję dojść na strzał i zbliżyć się do psów i dzika. Ciągle mam je jakieś 10-15 m przed sobą i praktycznie niewiele widzę w środku. Trwa to już dobre kilka minut, wiem że z tym dzikiem żartów nie ma. Około 70 kg huczkowej furii to nie jest prosta sprawa dla żadnego dzikarza. Dzik nie dotrzymuje, przeskakuje drogę, wpada do następnego młodnika ale tam stawia się tylko na chwilę. Jestem tuż za nimi, chociaż ciężko nadążyć, psy zajadle walczą, znam ten głos. Pojawia się zawsze gdy dzik nie wieje od razu, narasta i zmienia się w gardłową wściekłość, głoszoną najpiękniejszymi znanymi mi nutami. Kocham je za to. W końcu adrenalina za którą długo tęskniłem, bicie serca które rozsadza mi żyły... Biegnąc, sprawdzam jeszcze kordelas, tak na wszelki wypadek go odpinam... Psy pchają dalej, dzik robi gwałtowny nawrót i kontruje. Widzę Tajgę wyskakującą na zewnątrz choinek przed szarżą. Trudny przeciwnik pomyślałem, nie ustępuje pola. Ruszony w końcu na gruby las, poprowadzony 500-600 m do kolejnego młodnika tam postanawia się bronić. Zostaję lekko z tyłu, przez chwilę nie słyszę psów, są daleko ale znam ten teren jak własną kieszeń. Biegiem, ile pary w płucach, jest, słyszę je znowu, trzymają oba. Przedzieram się do nich, wszystko trzeszczy, nie da się po cichu a dzik chyba to słyszy, bo przemieszcza się po całym młodniku. Psy za nim i tak w kółko trwa to już kilka minut, w końcu rzucam - bierz go, bo do tej pory się nie odzywałem wcale. Dzik wywala po przeciwnej stronie gęstwin na gruby las a ja mogę odprowadzić go tylko wzrokiem. Za nim kilka metrów z tyłu ciągną kopovy. Duży jest, pomyślałem. Głos zanika i wszystko cichnie. Wychodzę na śródleśną drogę 100 m wyżej nad młodnikiem. Dopiero teraz widzę jak bardzo jestem pokaleczony, dłonie dopiero teraz zaczynają boleć od dziesiątek małych kolców, zresztą tak samo jak nogi od jeżyn. Polar zaciągnięty w kilku miejscach. Pot zalewa mi nieustannie twarz. To jednak normalka, gorsza rzecz spotka mnie za chwilę. Za zakrętem na drodze stoi Gringo, już z daleka widzę że jest źle. Podkulony ogon i jakieś drgawki jak z zimna trzepią całym psem. Dostał szablami. Dobiegam do niego, po tylnych łapach cieknie krew. Delikatnie podnoszę go za przednie łapy, brzuch rozcięty bardzo mocno, są też dwie dziury po szablach w mięśniach i pachwinie. Padają strzały – jak się później okazało do tego wycinka – niecelne. Za chwile dochodzi naganiacz daję mu psa na smycz i każę czekać. Tajga wciąż ujada nad nami, jakieś 100 m dalej dobiegam, trzyma watahę, strzelam przez krzaki ale nie trafiam. Chyba kula się rozbiła o gałęzie. Nie wiem tego na pewno. Dziki ruszają na linię, tam padają strzały. Ja już nie czekam, biegnę do Gringa. Po drodze dzwonię do prowadzącego że pies mocno oberwał i muszę się spieszyć. W drodze powrotnej dogania nas Tajga. Też podobno oberwała, bo kuleje na tylną łapę. Tego już nie widziałem. Dla mnie to koniec zbiorówki na ten dzień… oba psy do weta. W niedzielę na szóstej zbiorówce już nie podkładałem, psy wyłączone i musiałem się nimi zająć. Tajga pewnie dojdzie do siebie szybko. Młody zapłacił frycowe bardzo solidne i musi się wylizać bo rany są bardzo poważne... Przed nami jeszcze kilkanaście zbiorówek, oby mniej pechowych... TERAZ CZEKAMY NA WPISY kol. MARS!!!!!!!!,GRUBSZYZWIERZ,VM.Z LUTOMIA,1111(GERARD) JACEK-GROT ,BARWIN,DZIADBOJ itd itd .

Autor: Kocisko  godzina: 22:04
Max508 Kiedy kolejne odcinki????? Dawaj!!! Jakoś do pażdziernika wytrwamy PISZĄC:):):)

Autor: MAX 508  godzina: 22:09
Jak się chłopaki w/w w końcu rozpiszą to obiecuję że kilka zbiorówek jeszcze w głowie odtworze i coś skrobne w wolniejszej chwili.Przynajmniej te fajniejsze co pamiętam... Też tak sobie pomyślałem że możemy pisać do Października żeby wytrwać:) -może Guinessa ustalimy nietypowego.