Wtorek
14.02.2012
nr 045 (2389 )
ISSN 1734-6827
Otwarta trybuna
My i oni, czyli o bzdurach i nadinterpretacjach w ochronie przyrody i gospodarce człowieka słów kilka autor: Hubert C
Do napisania niniejszego tekstu skłonił mnie felieton Pana Antoniego Marczewskiego pod tytułem „Myśliwi wygrywają z nami w edukacji”, zamieszczony 16.12.2011r na stronie http://www.birdwatching.pl

Moją polemikę przesłałem do w/w portalu już na początku stycznia. Niestety nie uzyskałem do tej pory akceptacji moderatora, więc przeniosłem ją na portal lowiecki.pl

Oto jej treść...

Tak jak podział na nas i nich mógłby nie dziwić w przypadku niektórych wyznawców filozofii głębokiej ekologii, z którymi człowiek korzystający z dóbr przyrody często nie jest w stanie nawiązać dialogu. Tak jednak w przypadku biologa i członka poważnej organizacji przyrodniczej jaką jest OTOP takie podejście nieco dziwi.
Już na wstępie autor używa określenia „my – ptasiarze i ornitolodzy” czym wprowadza podział wg swojego kryterium, który można zinterpretować(mam nadzieję, że teraz ja nie nadinterpretuję) jako sugerujący, że myśliwy nie jest ptasiarzem czy ornitologiem. I jest z natury przeciwny „ptasiarzom i ornitologom”. Myślę, że Gniazdo Sokolników PZŁ słysząc takie podejście mogłoby się trochę zdziwić… Dalej autor pisze że „ptasiarze i ornitolodzy” są daleko za myśliwymi w edukowaniu młodzieży. Hmm… przecież nikt nikomu nie zabrania organizować spotkań z młodzieżą. Myśliwi takie spotkania organizują, żeby rozbudzić wśród młodzieży szacunek do przyrody i przekazać swoją wiedzę na jej temat. Owszem, wiedza myśliwego zajmującego się głównie zwierzyną łowną będzie na pewno inna i postrzegająca przyrodę z innego punktu widzenia niż obserwatora ptaków. Więc podejście do tego problemu jako „Czyja racja jest właściwsza” nie ma sensu.

Następnie autor przytacza przykłady z lekcji z myśliwymi na której to myśliwi uzasadniali odstrzał tych czy innych gatunków. Jeśli tak było to nie były to zajęcia z edukacji ekologicznej tylko zahaczały o gospodarkę łowiecką. Nie widzę w tym nic złego, poza tym, że lekcji takiej było bliżej do rolnictwa niż do ochrony przyrody. Bo zważywszy ta trzy aspekty gospodarki łowieckiej….
Gospodarczy – bo z hodowli zwierząt wolnożyjących są zyski dla budżetu państwa. Takie jak pieniądze za dzierżawę obwodów, oszczędności z odszkodowań dla rolników płaconych przez myśliwych czy ograniczenia szkód w lasach. Korzyścią jest też pozyskana dziczyzna, która jest bardzo zdrowym mięsem, niestety w Polsce trochę zapomnianym za to z zaporową ceną skutecznie podtrzymującą to zapomnienie(np. łopatka z sarny w jednym z supermarketów – 69zł/kg, a z dzika 39zł/kg).
Przyrodniczy – bo reguluje się liczebność poszczególnych gatunków np. w relacjach głuszec – lis, a także, że z racji wypłacania odszkodowań za zniszczone płody rolne nie muszą być grodzone pola, przez co zwierzyna może się swobodnie przemieszczać co zapobiega chowowi wsobnemu.
Społeczny – bo są ludzie, którzy chcą polować(tak jak wędkarze wędkować, quadowcy jeździć po wertepach, a turyści dreptać po Tatrzańskim Parku Narodowym). I demokratyczny kraj musi jakoś potrzeby każdej z tych grup zaspokajać, oczywiście według zasady, że wolność jednego kończy się na granicy wolności drugiego.

Oczywiście do tematu edukacji ekologicznej można przypiąć tylko aspekt przyrodniczy, ale tylko przypiąć, a nie wykładając go jako wątek przewodni. Jednak czepianie się tutaj myśliwych, że poprowadzili te zajęcia w ten, a nie inny sposób jest zwykłym czepialstwem, bo być może nikt w okolicy nie poprowadziłby w ogóle takich zajęć. A o braku takich zajęć(i potrzebie ich przeprowadzania) świadczy między innymi to, że dla wielu ludzi sarna to „żona” jelenia….
Myśliwi, być może wcale nie wykonujący zawodów przyrodniczych, poprowadzili zajęcia tak jak umieli. Lepiej raz na jakiś czas przeprowadzić taką lekcję niż ciągle lekcje polegające na czytaniu podręcznika do biologii czy przyrody, na których jedynym czym interesuje się większość dzieci to kiedy będzie dzwonek na przerwę…

W kolejnym fragmencie autor wytyka błędy, w czym wykazał się spostrzegawczością i niestety ma dużo racji. Jednak nie widzę nic złego w tym, że używa się w opisach zwierząt języka łowieckiego. To, że się on autorowi nie podoba to jego sprawa, ale jest to język powszechnie używany i jest pewnym dowodem na kulturotwórczą rolę łowiectwa i lasu. Bo czy turysta z Warszawy czy innego dużego miasta, który w lesie spotka lochę z warchlakami powie „samica dzika z młodymi’? Nie, powie właśnie locha z warchlakami, choć też niestety zdarza się – o zgrozo – „maciora z prosiakami”…. Ale nigdy „samica dzika z młodymi”. Taki człowiek często nie zdaje sobie sprawy, że nazewnictwo, którym się posługuje zostało zaczerpnięte z języka łowieckiego.

W następnym fragmencie zatytułowanym „niezrozumienie administratora” autor ponownie wytyka różnorakie błędy. Owszem, krytyka jeśli jest konstruktywna to jest potrzebna. Tylko ciekawe czy będąc administratorem strony przyrodniczej nie popełniłby też błędów, które wytknąłby mu jakiś myśliwy…? A bzdur pisanych przez ludzi nie związanych z łowiectwem na temat łowiectwa jest w internecie cała masa. Ot choćby notoryczny pogląd, że myśliwi chcą zabijać bezpańskie psy i koty. I dlatego protestują przeciw odebraniu im prawa odstrzału psów i kotów. Otóż nie, myśliwi nie protestują przeciwko odebraniu im prawa odstrzału psów i kotów dlatego, że chcą je zabijać. Myśliwi chcą, żeby psów i kotów nie było w łowisku. Jeśli nasi politycy wymyślą skuteczniejsze rozwiązanie problemu kłusownictwa wśród wałęsających się psów i kotów niż odstrzał to myśliwi na pewno będą woleli zapolować na bażanta czy dzika niż na wiejskiego psa spuszczonego na noc z łańcucha…

Następny fragment autor tytułuje „Przegrywamy z myśliwymi” po czym podsumowuje swój artykuł. Cóż czytając taki punkt widzenia człowieka z wykształceniem przyrodniczym nie tylko na edukację, ale też na gospodarkę, ot choćby ujęty w tych zdaniach „Sam mam ogromne zastrzeżenia do zimowego dokarmiania ssaków, tak popularyzowanego przez myśliwych. Z jednej strony eliminuje się pewien czynnik selekcyjny, jakim jest zimowy głód, a z drugiej twierdzi się, że konieczny jest selekcyjny odstrzał, bo inaczej zwierzęta wyrządzałyby duże szkody z powodu braku dużych drapieżników. Inną kwestią jest to, że zimowe dokarmianie przeważnie ma na celu nie tyle pomoc zwierzętom, co zatrzymanie ich w lasach i zapobieganie wychodzeniu na pola, gdzie szkody rolnicze musiałyby pokrywać koła łowieckie” pozostaje myśliwym się po prostu śmiać, lub załamywać ręcę.
Oprócz ochrony biernej, czyli pozostawienia natury samej sobie i nieingerowaniu w nią, jest też ochrona czynna. Na nią potrzebne są pieniądze. Bez tego ani rusz. Niestety autor zapomniał(lub może nie wiedzieć) dzięki komu odbudowywana jest populacja żubra, czy odbudowana została populacja bobra. Otóż w dużej mierze dzięki myśliwym, za ich własne pieniądze z gospodarki łowieckiej, składek i społecznej pracy. Jakoś o żubrach i bobrach organizacje „ekologiczne” przypominają sobie wtedy, kiedy MŚ wydaje zgodę na ich odstrzał. Wcześniej, przy fizycznej pracy przy restytucji żadna organizacja, która wnioskowała potem o niewydawanie odstrzałów, nie pomogła… A przynajmniej nie jest mi taka sytuacja znana. Inicjatorami i w dużej mierze wolontariuszami zajmującymi się restytucją bobra, żubra, głuszca, czy ostatnio nawet zająca są myśliwi, a koszty restytucji i ochrony tych gatunków w znacznym stopniu są zasilane z pieniędzy Kół Łowieckich i Polskiego Związku Łowieckiego. Te pieniądze pochodzą ze składek, sprzedaży tusz pozyskanej zwierzyny i sprzedanych polowań komercyjnych.



Podsumowując.. Pan Antoni Marczewski wprowadza jakiś podział wg kryterium „my” i „oni” i przedstawia pogląd, że środowisko autora czyli „my” są tymi, którzy przyrodę chcą chronić, a „oni” czyli myśliwi są… W zasadzie kim? Autor nawet nie pisze co złego jest w tym, że lekcję przyrody przeprowadzi myśliwy, a nie ornitolog. Jeśli argumentem dla autora jest to, że myśliwy zna się tylko na zwierzętach łownych to również mogłoby to działać w drugą stronę… Przecież ornitolodzy znają się tylko na ptakach… Oczywiście wszelkie uogólnienia świadczą tylko o braku dojrzałości, podobnie jak wszelkie podziały. Jeśli zarówno myśliwym, jak i „ptasiarzom i ornitologom”(a przecież zdarzają się też myśliwi w OTOPie) chodzi o to, żeby popularyzować wiedzę przyrodniczą i uwrażliwić młodego człowieka na piękno przyrody. Co jak autor sam trafnie stwierdził, będzie procentować w przyszłości. To raczej działania powinny być prowadzone bez oglądania się kto kogo wyprzedził, a jeśli już, to należałoby to odbierać jako pozytyw i mobilizację do własnego działania. Poza tym, przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby działania obu grup zintegrować. Jestem pewien, że nikt na tym nie straci, a przyroda na pewno zyska. Bo przecież wszystkim nam chodzi o jedno, czyli o dobro przyrody i zachowanie jej dla przyszłych pokoleń(a przynajmniej ja naiwnie w to wierzę).

Darzbór