![]() |
Wtorek
09.10.2007nr 282 (0800 ) ISSN 1734-6827
Przeczytałem opowiadanie Joe Starskiego z St. Catharines w Ontario pt. "Niedźwiedzie i ropa naftowa", zamieszczone w Łowieckim . Dodałem komentarz na poły liryczny. Reakcja z Kanady była tyle natychmiastowa, co niespodziewana. Joe napisał: 07-02-2007 18:43 Jozef Starski "Jani" - powiem krótko...Wiem, że marzysz o jarząbku. Te marzenia możesz zrealizować bardzo szybko. Wykup bilet, wsiadaj w samolot w drugiej połowie września br., i bądź moim gościem przez tydzień. W tutejszej puszczy na pewno strzelisz jarząbka (Ruffed or Sharptailed Grouse). Niech Tobie kanadyjska puszcza też zapachnie żywicą. Pozdrawiam - Joe. Ten tekst wyjaśnia cel mojej wyprawy, równocześnie tłumaczy rozczarowanie niektórych Kolegów, że nie pochwaliłem się łosiem, niedźwiedziem lub jeleniem wapiti na pokocie. Tak, ja tam pojechałem na jarząbki, a właściwie na kanadyjską, ontaryjską ich podobiznę, czyli Spruce Grouse. I nastrzelałem ich trochę, zupełnie inaczej niż w Polsce, mam trofea spreparowane przez moich przyjaciół z St. Cathrines. Może po przeczytaniu i obejrzeniu tego, co przywiozłem z Kanady wielu wypowie się na temat etyki i obyczajów, ale od razu chcę się zastrzec: ja polowałem w innym kulturowo i historycznie środowisku, nie mającym prawie w żadnym kontekście bliższych związków z naszym modelem. Tak pod względem obowiązującego prawa, jak i mentalności społecznej. I muszę też od razu zastrzec, że jednak wypadamy gorzej, co nie raz udowodnię! Poza tym łowiłem ryby (olbrzymie), czatowałem na łosia z łukiem (nie przyszedł) i wychodziłem w nocy z domu w Starski's Indian Lake Camp z dubeltówką nabitą brenekami. To na wypadek nieproszonej wizyty niedźwiedzia na podwórku. Ale się nie pojawił! Z etapu procedur wizowych najmilej wspominam rozmowę z urzędnikiem imigracyjnym w Ambasadzie Kanady (po tym, jak kilka osób przede mną odeszło z odpowiedzią odmowną). Na jedno z jego pytań dotyczących celu wyjazdu opowiedziałem o Klubie Miłośników Języka i Literatury Łowieckiej, że z niego wywiódł się rodowód zaproszenia do Kanady. Twarz zmęczonego pracą urzędnika rozjaśnił szeroki uśmiech; usłyszałem miłe słowa i życzenia! Darz bór! Ze słabo skrywanymi obawami przed podróżą pojechałem na Okęcie. W strefie bezcłowej zakupiłem specyfiki usuwające stresy, ale się potem okazało, że niecelowo, bezskutecznie i nietrafnie. Po pierwsze, pani w sklepie zapakowała butelki w zapieczętowaną folię, której nie wolno było otwierać przed lądowaniem. Po drugie, nawet gdybym je otworzył, musiałbym zażywać z "gwinta", co byłoby niemile widziane przez współpasażerów, a szczególnie przez stewardessy. Po trzecie, panie opiekujące się pasażerami były tak miłe, tak serdecznie zaopiekowały się zastrachanym pasażerem, że naraziłem PLL LOT na znaczne uszczerbki w pokładowych zapasach szkockiej, toniku i lodu. Ale doleciałem w dobrej kondycji psychicznej i fizycznej. Samolot był olbrzymi, zabrał coś około 250 pasażerów, równie jak ja sprawnie ukrywających swoje uczucia. Boeing 767, według komunikatów pilota, od czasu do czasu zbliżał się w rejon turbulencji (jeśli dobrze zrozumiałem zapowiedź), wtedy żegnałem się w myślach z bliskimi, Ojczyzną i moją Bzurą, pewien, że już ich nigdy nie zobaczę. Maszyna wpadała bowiem w takie drgania, przechyły, waliła się w dół, aż żołądek podchodził do gardła. Wyglądało na to, że się rozleci! Raz mi się zdawało, że lecimy do góry brzuchem, ale to może dlatego, że w barku brakło toniku i nie było czym rozrzedzić szkockiej. Dziwne rzeczy działy się też z czasem. Startowaliśmy z Okęcia o 16:55, lot trwał 9 godz. 35 min., a wylądowaliśmy o 20:30. Wiedziałem dlaczego, doganialiśmy bowiem słońce, ale trudno to było wytłumaczyć organizmowi. Trochę więc przymęczony odebrałem bagaże, zabłądziłem w olbrzymim budynku portu lotniczego w Toronto, aż ciemnoskóry policjant z lśniącym bielą zębów uśmiechem powiedział mi, że "nine, left", poszedłem więc do dziewiątego wyjścia, skręciłem w lewo i tam wpadłem w objęcia mojej przewodniczki, opiekunki i wybawicielki, p. Olgi. Dziękuję Jej tu za wielką pomoc! Wsiedliśmy do autobusu, Olga wrzuciła do czegoś przypominającego rurę garść drobnych monet i poszliśmy w głąb autobusu. Zapytałem o bilety, bo kierowca nam ich nie dał! I tu pierwsze zderzenie z kanadyjską rzeczywistością: nie ma biletów, nie ma kontroli, obywatele swojego miasta nie wpadli nawet na pomysł jazdy na gapę. Nawet chyba nie ma tam takiego idiomu: na gapę. Przesiadamy się do metra na ten sam, nieistniejący bilet, potem znów do autobusu, i znów "bez biletu"! Nie rozumiem, nawet już się nie dopytuję, żeby nie było podejrzeń! Tylko pomyślałem sobie, czy byłoby to możliwe w Polsce? Pewnie nie, nawet nie da się tego wytłumaczyć skazą zaborów, okupacji i komunizmu. Co tkwi w psychice Kanadyjczyka, co tak bardzo różni go od nas? A może to tkwi w naszej psychice? Z takimi rozbieżnymi postawami będę się tu spotykał jeszcze nie raz, i zawsze o nich napiszę! To przebieg pierwszego dnia podróży, za kilka dni uruchomię galerię zdjęć. Autorem ich jest w przeważającej mierze Józef Starski z St. Cathrines w Ontario, autor książek "KANADA KRAJ BOBRA I KLONOWEGO LIŚCIA" oraz "ZEW KANADYJSKIEJ PUSZCZY". Mam na ich publikację (tych zdjęć) zgodę Autora. Józef Starski za wybitne osiągnięcia dla kultury łowieckiej w środowisku Polonii Kanadyjskiej został odznaczony Medalem Św. Huberta. Jest nie tylko myśliwym, doskonałym przewodnikiem, przedsiębiorcą, działaczem łowieckim, ale także niezrównanym gawędziarzem. To pod wpływem jego zaczarowanych opowieści zadurzyłem się w dzikiej przyrodzie Ontario, a nawet i dziś, po powrocie nad Bzurę, udaje mi się usłyszeć organowo-fletowy głos Loon'a na Indian Lake. To, po klonowym liściu i bobrze trzeci symbol Kanady! Dziękuję, Joe! Podziękowania również dla Grażyny za opiekę kulinarną i wspaniałą zupę rybną! Do zobaczenia, kochani! A następne wspomnienia niedługo, muszę uporać się z galerią! |