Środa
25.03.2009
nr 084 (1333 )
ISSN 1734-6827
Moje polowanie
Deszczowe lisy autor: Pieter_81
Lutowy dzień nie zachęcał do opuszczenia ciepłego pokoju. Choć kartki kalendarza jasno wskazywały, iż była pełnia zimy, nawet nocą temperatura rzadko spadała poniżej zera. Za szybami, wiatr kołysał wierzchołkami drzew, a z ciężkich, granatowych chmur, co chwilę padał rzęsisty deszcz. Można by rzec, że pogoda była typowo rodzinna…

Z zadumy wyrwała mnie żona, która ni stąd ni zowąd ze zdziwieniem zapytała, dlaczego jeszcze jestem w domu, skoro pod blokiem od paru minut czeka Leszek. Faktycznie, chyba trochę przysnąłem – już poprzedniego dnia umówiłem się z Kolegą na wspólny wyjazd do łowiska. Żaden z nas nie spodziewał się takiej pogody, jednakże mój kompan nawet nie chciał słyszeć o tym, iż można by było przełożyć polowanie – w końcu dla myśliwego pogoda może być dobra lub bardzo dobra – dziś była dobra. Chcąc ni chcąc po kilku minutach ze strzelbą na ramieniu, obładowany tobołkami zmierzałem ku parkingowi.

Podróż upłynęła nam na rozważaniach o wyborze miejsca zasiadki. Jednogłośnie ustaliliśmy, iż w dzisiejszych warunkach, konieczne są zabudowane ambony z zamykanymi drzwiami i oknami, dobrze zabezpieczające przed deszczem. Wybór padł na rewir zwany Kurnikami. W sumie kilkadziesiąt hektarów pól otoczonych sosnowymi lasami, z dość gęsto rozsianą wiejską zabudową i niewielką fermą kur. W łowisku byliśmy sami. Plan dzików wykonany kilka dni wcześniej i niesprzyjająca aura skutecznie zniechęcały Kolegów do penetracji łowiska. Tylko nas dwóch – zapaleńców, nie potrafiło spędzić sobotniego wieczoru w ciepłych i wygodnych fotelach z żonami u boku…

Do dyspozycji mieliśmy dwie, nowe ambony oddalone od siebie o pół kilometra. Drogą losowania ustaliliśmy miejsca naszych zasiadek i rozeszliśmy się życząc sobie „połamania”. Do zachodu słońca pozostawała jeszcze dobra godzina, gdy usiadłem na wygodnej ławce niewielkiej ambonki, usytuowanej przy kępie rzadkich trzcin łączących się z lasem. Za plecami, w odległości kilkuset metrów znajdowały się gospodarskie zabudowania, a przede mną i po prawej rozciągały się ścierniska po kukurydzy, poprzecinane rowami melioracyjnymi. Wiatr i deszcz spowodowały, że otwarte pozostawiłem tylko dwa okna, dające możliwość strzału w stronę lasu i w stronę pól. Załadowałem strzelbę i co kilka minut lustrowałem okolicę przez lornetkę. Przestało siąpić i właśnie wtedy, w oddali – przy miedzy na środku pola zauważyłem lisa. Przeciągnął się, otrzepał niczym pies i powoli ruszył w kierunku odległych kurników, był zbyt daleko zarówno na strzał, jak i wab. Tego popołudnia ocalił skórę, znikając za wzniesieniem…

Z kieszeni wyciągnąłem wabik. Dość niezwykły wabik, bowiem wykonany domowym sposobem z elementów pióra wiecznego, kawałka gumki oraz sztywnego, cienkiego plastiku – był (i nadal jest) niezawodny. Otrzymałem go po zdanych egzaminach od mojego opiekuna. Zacząłem „grę”, starając się jak najwierniej odwzorować kniazienie. Najpierw kilka szybkich i krótkich tonów – to dźwięki wydawane przez pechowego zająca w chwili nagłego ataku, następnie kilka dłuższych – rozpaczliwych jęków, a po wszystkim epilog – seria coraz krótszych i cichszych dźwięków, wydawanych przez zwierzę, któremu brakuje tchu, z którego ulatuje życie – dławienie… Nastała cisza. Sarny pasące się opodal ambony podniosły łby, by po chwili powrócić do żerowania. Obserwowałem pole, licząc że lis którego wcześniej widziałem usłyszał wabienie i przyjdzie „po łup” – niestety było puste. Na skraju lasu zaskrzeczała zaniepokojona sójka. Jakże wdzięczny w takich chwilach to ptak. Odruchowo spojrzałem w tamtą stronę. W trzcinach, pod ostatnimi brzózkami stał rudzielec, ocząc w stronę ambony, łapał wiatr. Widocznie dobrze nie zlokalizował miejsca swojej „niedoszłej ofiary” i ruszył równolegle do linii drzew, mijając moje stanowisko z lewej strony. Co kilkanaście metrów przystawał, szukając miejsca skąd wcześniej dobiegało kniazienie. Chwyciłem strzelbę, powoli przymierzyłem i nacisnąłem spust. Lis podskoczył, zawrócił, przebiegł kilkanaście metrów i nim zdążyłem poprawić z lewki, padł. Szybki SMS do Leszka: „Leży. Siedzimy dalej”… Emocje powoli ustępowały, znów zaczęło siąpić z nieba.

Odczekałem pół godziny i ponownie zawabiłem. Długo nie czekałem, coś szło trzcinami w moją stronę. Po chwili w miejscu, gdzie wcześniej pojawił się mykita, ukazał się odyniec – „szafa”. Dzik wysunął się z sitowia, w pełni ukazując swe potężne, czarne jak smoła cielsko. Zatrzymał się. Kilka razy fuknął, postawił chyb i z impetem ruszył do strzelonego rudzielca. Nie zatrzymując się, gwizdem wyrzucił lisa na dobre dwa metry w górę, podbiegł do niego ponownie i znów posłał mykitę w powietrze. Sytuacja powtórzyła się jeszcze dwukrotnie, po czym odyniec jak gdyby nigdy nic odszedł kilka kroków, parę razy pycnął ziemię i spokojnie wrócił do lasu… Jeszcze przez kilkadziesiąt sekund słychać było oddalającego się „zwycięzcę”.

Zmierzchało. Rozpadało się na dobre. Sms-owo ustaliliśmy, że schodzimy. Przed opuszczeniem czatowni odruchowo zawabiłem. Posiedziałem kilka minut, rozładowałem strzelbę, spakowałem manatki i zamknąłem okno. Spojrzałem jeszcze przez lornetkę w miejsce, gdzie powinien leżeć mój lis i oniemiałem. Obok niego stał drugi rudzielec, skwapliwie obwąchiwujący martwego współbratyńca. Jak najciszej potrafiłem, wsunąłem patrony do komór nabojowych i z przyrzutu strzeliłem. Ranny, uskoczył w szuwary i zniknął z pola widzenia. Z latarką zacząłem poszukiwania. Pierwszego lisa odnalazłem bez problemu, natomiast drugi zdołał tylko wskoczyć w szuwary i został na ich skraju. Co ciekawsze, chodząc w sitowiu trafiłem na pozostałości kilku domowych kur, a więc z pewnością rudzielce nie raz odwiedzały pobliskie gospodarstwo. Wówczas, na usta cisnęło się tylko jedno powiedzenie, odnoszące się co prawda do lisiego kuzyna – wilka, jednakże chwilowo bardzo aktualne: „...nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka”.

Przy samochodzie spędziliśmy jeszcze kilkanaście minut, gdyż „zmuszony zostałem” do zdania relacji z przeżytej „lisiej” przygody i ze spotkania z niecodziennym gościem, jakim okazał się okazały odyniec.

Darz Bór!

Komentarze
25-03-2009 20:17 janiPiotrze! Dobrze, może trochę zaniechałeś stopniowania napięcia, ale zawiązanie fabuły niczego sobie! Cieszę się, że nie wpadasz w pseudoliteracki styl popularny wśród niektórych zaczytywanych autorów. Tylko zapomniałeś o umowie. Darz bór! Tak trzymać!
25-03-2009 18:47 ULMUSnakręciłeś mnie brachu ... jajko zniosę do soboty ... ech na liska jak mi się marzy :))