Środa
03.02.2010nr 034 (1648 ) ISSN 1734-6827
Przysiadłem na wywróconym, mocno już spróchniałym powalonym olbrzymie, którego nie zabrano a pozwolono mu na rozsypanie się powolne acz nieuniknione. Ten cały otaczający mnie świat jest teraz pełen tego ‘rozsypywania’ się. To czas mocnych zapachów butwienia i śmierci. To czas ciszy. Jesienny las jest martwy, bez tego wiosennego szczebiotu ptasiej świergoczącej czeredy. Słychać ciszę i szelest opadających, tłukących się w patykach gałęzi liści. Na końcu jest pacnięcie o ściółkę i leżących tak tysiącach jemu podobnych, takie kojące westchnienie zamierania. Jeszcze się podniesie gdy mocny jesienny podmuch zakręci pośród pni rozszalałego oberka, nawet wiele razy aż zczerniały i wysuszony zostanie pokryty białym całunem... Siedziałem bez ruchu i spoglądałem tym swoistym ‘myśliwskim' pozieraniem pozwalającym obserwować całe otoczenie bez skupiania wzroku na jakimś konkretnym szczególe. Ten stan pozwala reagować na najlżejszy ruch. Każdy opadający złoty liść jest rejestrowany ale bez piku alarmu czy wyostrzenia uwagi . Wystarczy jednak ruch łyżki w trawie, mignięcie cienia sukni, leciutki trzask pękającej drobiny suchej gałązki aby ciało się rozbudziło, by war ogarnął głowę tym spokojnym przemyślanym drgnieniem. Palce obejmują lornetkę lub szyjkę broni zautomatyzowanym ruchem... Jest już bardzo ciemno i nic nie wskazuje aby lokator tych stron był w domu. Jego czas dziś się nie wypełni. Spokojnie wypalam papierosa i wstaję rozprostowując zdrętwiałe mięśnie. Muszę podejść dość stromym zboczem do nitki asfaltu opadającej w dolinę i do wsi. Idę w stronę już różowiejącego nieba podbitego leciutką firanką delikatnego cirrusa, który teraz opalizuje jaśniejszym odcieniem. Idę bardzo wolno starając się nie robić hałasu w skrytości licząc, że jakiś czarny jegomość też tę porę wybrał aby w mnogości buczyny i żołędzi znaleźć suto zastawiony stół jesiennych darów. Jaśnieje przerwa w drzewostanie i z skarpy widzę szarą nić asfaltu. Na prawo mam bielejące ściany schronu dla robotników leśnych. Z przyzwyczajenia popatruję popod stopy. Niestety jest już zbyt ciemno abym mógł zobaczyć brązowe łebki czy białą nogę rosnących tutaj obficie prawdziwków. Dochodzę do drogi. Jest tutaj o wiele jaśniej niż w głębi kniei. Cała zachodnia część nieba wisząca nad Jaworzem w różowo- łososiowym kolorze. Nad czerniejącymi czubami leśnych olbrzymów niebo ma już odcień kobaltu. Nagle dziwny dźwięk wierci me uszy. Jest to coś, co w tym głuchym i cichym czasie brzmi dysonansem. Chrrrr... pśśś i ponownie... W zakamarku mózgu otwiera się wreszcie jakaś zapomniana szuflada. To chrapanie długodziobej, to po prostu jesienna słonka. Gdzieś czytałem, że rzadko ale jednak ciągną jesienią... i takie coś właśnie teraz... Kręcę głową na wszystkie strony i wytrzeszczam wzrok aż do bólu. Niestety nic nie widzę. Postanawiam przejść na drugą stronę asfaltu, na skład drewna gdzie wiosną odbyłem parę spotkań z długodziobą. To niedaleko, po chwili jestem i moszczę się na powalonych olbrzymach opierając głowę o pień. Kobalt przeszedł już w czerń a róż powoli szarzeje, siedzę oczarowany tym darem losu i spięty oczekiwaniem, może jeszcze pociągnie... Delikatny świst, takie zamierające sapnięcie, ale jestem przygotowany i bezbłędnie lokalizuję kierunek. Maleńka, miękka kropka nad koronami w luce przecinki. Jest. Leci w moją stronę lekko skręcając w lewo ode mnie. Po chwili mam ją do boku i na tle szarzejącego nieboskłonu widzę jak kręci łebkiem w którym tkwi jak papieros długi dziobek. Słychać jeszcze bardzo delikatne chrapnięcie i kątem oka widzę jak na wschodniej stronie nieboskłonu wstaje ogromna misa podkreślającego czuby olbrzymich jodeł księżyca. I tedy na jego niesamowicie rozjaśnionym tle niesłychanie ostro i wyraźnie widzę czarny miękki kształt wlatujący jak gdyby w jego objęcia... Srebrno-różowawy dysk księżyca z czarną broszką jesiennej słonki – można oczekiwać więcej od Tej Czarodziejki... Jaworze 1986
|