Wtorek
13.04.2010nr 103 (1717 ) ISSN 1734-6827
Na skraju tego dziewiczego terenu stoi moja zwyżka, która jest wtulona w koronę wysokiego drzewa. Mam ogromny sentyment do tego miejsca - to tutaj pierwszy raz w życiu, z upoważnieniem na indywidualny odstrzał dzika, zasiadłem na niej. Może po 2 minutach oczekiwania wyszedł mój wymarzony przelatek, a ja nie mogłem oddać strzału! Nawet nie zdążyłem załadować broni, więc tylko pomachał mi pędzlem przed nosem i pomaszerował w kukurydzę. Wydawało mi się wtedy, że już nigdy tak blisko czarnego zwierza nie będę, ale jak to w życiu bywa "nigdy nie mów nigdy!". W sierpniowy wieczór łowczy zawiadomił mnie o szkodach, jakie wyrządziły dziki w kukurydzy w okolicach mojej czatowni. Szybko się zebrałem, 20 minut i jestem. Obchodzę kukurydze - są tropy, jest młodzież - 4 warchlaki z mamusią. Po chwili tropy kolejnej rodzinki, warchlaki są większe, około 20 kg i to właśnie na nie zapoluję. Zasiadam na zwyżce i powoli wtapiam się w otoczenie. Czerwone słonce dotyka horyzontu, spokój i cisza wprowadza mnie w hipnotyczny trans. Odrywam się od rzeczywistości, niczym wygłodniały wilk instynktownie wyczekuję trzasku gałęzi, najmniejszego ruchu. Jestem wilkiem gotowym zabić w mgnieniu oka. Dżungla powoli ożywa, z każdą chwilą zapadająca ciemność wyzwala coraz silniejsze emocje - zamykam oczy, pochłaniam dźwięki, słyszę delikatne trzaski pękających gałązek przesuwających się za moimi plecami. Analizuję - to taka moja gra - po pierwsze co, po drugie jeden osobnik czy więcej. Sarna, może dwie, są na granicy dżungli. Weryfikacja celu - koza z koźlakiem z wolna przesuwają się w kierunku kukurydzy. Oczy przyzwyczajają się z każdą chwilą do ciemności, kiedy rusza pociąg, bezpardonowy trzask łamanych gałęzi. Pędzi po szynach i wydaje się, że nic nie jest w stanie go zatrzymać, gdy mamusia pociąga za ręczny hamulec i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cały skład zatrzymuje się 20 m ode mnie. Słysze oddech każdego z nich, są zmęczone, a maluchy jak dzieci, tylko im zabawa w głowie. Jestem gotów! Zmysły wyostrzone, palec na bezpieczniku - no ruszaj mamuśka! Stół zastawiony - 50 m po łące i szaleństwo do rana. Chyba moje perfumy się nie spodobały... Cała wstecz! - nie posłuchałaś mnie, jak nie dzisiaj, to jutro przyjdę z wizytą i będę czekał. Adrenalina opada, mieszkańcy dżungli zamilkli - pociąg niewątpliwie wywarł na nich wrażenie, teraz wszyscy nasłuchują. Niczym wąż wtulam się w konar drzewa i zamieram w bezruchu. Mijają minuty, godziny, jest już późno, a tu gdzieś daleko, z prawej strony słyszę wyraźny trzask. Później następny, cisza, znowu trzask, jak zabawka po wymianie baterii, znowu we mnie płynie prąd - pełna gotowość. Dzik jest bardzo ostrożny - zatrzymuje się i zasysa powietrze. Jest naprawdę duży i tak jak mamuśka zatrzymał się. Czekam 5, 10, 20, minut. Nie ma go, rozpłynął się w ciemnościach jak duch. Aż tu nagle pojawia się z prawej strony. Skręcam się na maxa, ale nie jestem w stanie uchwycić go w lunecie. Brakuje 2 metrów - dzik z wolna przesuwa się i to co lubię najbardziej - serce zaczyna szybko walić. Próbuje nad tym zapanować. Uf 1 m, 0,5 m - gwizd w lunecie i szok - moja komórka rozegrała się w najlepsze, duch jednym susem jest już w dżungli i jest bezpieczny, a operator sieci poinformował mnie o dodanym bonusie... Dzień drugi - pogoda niespecjalna. Wieje, ołowiane chmury wolno przesuwają się, co pewien czas skrapiając dżungle, oby tylko nie lało. Szum liści, ocierające się gałęzie budzą we mnie niepokój. Dobrze, że jestem 5 m nad ziemią. Nagle 20 metrów za mną słyszę znajomy oddech. Stoi już od 30 minut w bezruchu, co jakiś czas włączając odkurzacz, przesuwa się, jest pod zwyżką. Gdybym strzelił sobie w prawą stopę to dostałby w chyb - pozostaje tylko czekać. Zmniejszam powiększenie na 3 - może uda się złapać go w szkło jak wyjdzie. Oczyma wyobraźni przesuwam go do przodu, słyszę huk łamanych gałęzi i na pełnym pędzie duch pokonuje łąkę, wpada w kukurydzę - duch to duch. Dzień trzeci - postanowiłem zejść na ziemię, pastorał wbijam na rogu kukurydzy na wprost zwyżki, jeszcze tylko siedzisko i czekam. Księżyc powoli rozświetla łąkę. Ziemia zaczyna parować, mgła snuje się nad ziemią, robi się coraz gęstsza - to inny bajkowy świat, więc napawam się tym widokiem, ale gdy rozchodzi się trzask już wiem, że duch rozpoczął podchód, tym razem będę oczekiwał go na stołówce. Scenariusz się powtarza; jest już pod zwyżką. Unoszę broń, opieram na pastorale, nic tylko mgła ,wiem że tam stoi. Lekkie podmuchy rozrywają mgłę - są prześwity. Spoglądam na zegarek - to już 20 minut. Jest przede mną, słyszę go jak dyszy, stoi na łące 30/40m. Mgła nie pozwala go namierzyć. "Cholera! A jak ruszy na mnie?!"- pomyślałem. Oj poczułem się nieswojo. Przecież to tylko dzik, a nie tygrys, a jak go postrzelę, to może być nieciekawie. Sam się wprosiłem na kolację, a może wyjść po angielsku? - myśli kłębiły się w głowie. Rusza! Pełen poziom adrenaliny - unoszę broń z pastorału, to będzie strzał z kilku metrów face to face, a może trochę potupać by zaczął wracać, a jutro usiądę 100 m dalej. Duch mnie wysłuchał - zawraca. Wolno i majestatycznie dochodzi do dżungli. Mam go!- entuzjastycznie pomyślałem. Kropka świeci na szynkach, ręka drży. W ostatniej chwili zatrzymuję się, odwraca się ku tyłowi, jakby chciał spojrzeć ostatni raz na to. Coś, trzęsące się w kukurydzy. Czerwona kropka wędruje za ucho, naciskam spust, błysk, huk, cisza. Przeładowuję broń. Odczekuję chwilę, latarka wędruje na czoło. Przesuwam się, jest, czy go nie ma? Jestem 5 m od brzegu dżungli, widzę leży, ale coś jest nie tak, cały drży. Nie widzę wejścia kuli, żadnego krwawienia, mruga do mnie, klatka miarowo unosi się. Duch żyje - odsuwam się kilka metrów i mierzę w głowę. Strzał, huk. Duch przeobraża się w bestię, czuję,że chce mojej krwi. Z przeraźliwym wyciem zrywa się na równe nogi, szarżuje, nie mogę się ruszyć. Jestem sparaliżowany - to na pewno nie było świadome, ale odruchowo przeładowałem broń. Uderzenie dzika, błysk ognia, połączyło się w całość. Leżę, czuję ciepło na prawej nodze - to duch mnie trzyma, próbuję uwolnić nogę. Komórka zaczyna wibrować w kieszeni, odbieram - to kolega polujący w sąsiednim obwodzie. Dzwoni by spytać czy wszytko w porządku. 3 strzały w 5 minut o 2 w nocy to już wojna, wykrztusiłem - "przyjedz, nie wiem". Kolega osłupiał na mój widok "**rwa mać" - skwitował jakże wieloznacznym zdaniem. "Dzwonię po pogotowie!" - z przerażeniem stwierdził. A co zobaczył - prawa noga cała we krwi, twarz zbryzgana krwią, z resztkami mózgu. Obok 160 kg dzik, bez mózgoczaszki z odstrzeloną żuchwą - "pokaż się!!" - krzyknął zaniepokojony. Nogi całe, ręce, głowa - ok. W światłach samochodu dostrzega białą plamę na prawej łopatce dzika - to Edek, jaki Edek? nasz Edek! Gościnne występy jak widać śmiertelnie mu zaszkodziły, a w zeszłym roku w trzcinowiskach załatwił naganiacza na 5 szwów! Natomiast Edka Gawrońskiago przewiózł na chybie spory kawałek. Powoli dochodzę do siebie, odcinam gałąź olchy, ostatni kęs, pieczęć. Jaki z Ciebie Edek? Ty duchu jesteś - duchu z mojej dżungli...
|