Piątek
18.06.2010
nr 169 (1783 )
ISSN 1734-6827
Moje polowanie
Dzik autor: ANDY
Stara rozpadająca się ambona, pierwsza w obwodzie wykonana jako kryta i ocieplona stanęła na odwiecznym wekslu. Najwęższa w tym miejscu przesieka, która oddziela dwa kompleksy leśne zaprasza wręcz do szybkiego przeskoku tak aby skryć się w leśnej toni. Jednak jest taki czas, że i ta otwarta przestrzeń nafaszerowana smakołykami w rodzaju zboża czy ziemniaków wabi skutecznie i wyciąga z lasu nawet najbardziej ostrożne pojedynki, które nie mogą się im oprzeć. W cieniu drzew, rzadko na zupełnie odkrytym, bardzo ostrożnie i czułe na każdy podejrzany dźwięk, jednak starają się uszczknąć jakiś smakowity kąsek doprowadzając do irytacji właścicieli poletek a koło łowieckie o ból głowy spowodowany odszkodowaniami. Myśliwych wreszcie do ‘łowieckiej’ pasji, bowiem skuteczne pozyskanie takiego gagatka to kwintesencja łowiectwa – czyli - często bardzo, to zupełny przypadek pozyskania go, dostępny zarówno wytrawnemu nemrodowi jak i nowicjuszowi, a z reguły wymaga ogromnego doświadczenia i wielu nocy na drzewie czy ambonie. Mamy bowiem do czynienia z graczem nie lada, który parę lat swego żywota jednak przeżył, skutecznie lawirując pomiędzy czyhającymi na niego niebezpieczeństwami. Reakcje tych samotników często jednak zupełnie są nieprzewidywalne...

Siedziałem w ambonie na tym wskazanym wyżej wekslu ‘pilnując’ poletka ziemniaków z jednej strony obramowanych jakimś nie skoszonym zbożem. Z tym pilnowaniem to tak na wyrost, bowiem głównie liczyłem na pewnego kozła, który wychodził już zupełnie po ciemku a wracał również. Był już bardzo stary a parostki w formie długich i zupełnie białych ‘marchewek’ sterczały mu mocno na boki. Próbowałem go dostać na grubym lesie i wiele razy podchodziłem z całym zasobem ostrożności i umiejętności. Jednak zawsze wygrywał do tej pory pomimo jak sądziłem głuchoty. Zalegał jednak w takich miejscach, że potrafił się w porę znaleźć w gęstwinie nim zdążyłem przymierzyć. Trwało to kilka tygodni i nie mogłem znaleźć skutecznego sposobu. Idąc dziś na pochód zobaczyłem jego trop w wąskim rowku dzielącym dwie uprawy. Chciałem się temu tropowi przyjrzeć dokładniej i korzystając z miękkiej wilgotnej roli poszedłem za nim aby obejrzeć gdzie też ten matuzalem chodzi. Zaczynałem podejrzewać, że leży po prostu na środku nie skoszonego poletka owsa. Idąc zobaczyłem ogromne place wygniecionego owsa i trop... Był olbrzymi i powodował lekkie dygotki oraz ‘swędzenie’ palców, zwłaszcza zaś tego najważniejszego, wskazującego. Spora ścieżka wydeptana w uprawach i kierunek tropów świadczyła, że stołówka ma swoich amatorów. Oprócz bowiem jednego naprawdę dużego były też mniejsze i zupełnie malutkie...

To zdecydowało. Postanowiłem przysiąść na tej wysiadce licząc na to, że staruszek się pokaże a w skrytości ducha licząc na dziki. Cudowny dostały dzień sierpniowy dogasał spokojnie. Zachodnia część nieba podbita obłoczkami o konsystencji bitej śmietany zabarwiała się powoli na malinowo – łososiowy kolor. Cichły już nieliczne śpiewające a na nieboskłonie pojawiły się sylwetki szponołapych i krzywodziobych. Za plecami puchacz potężnym głosem starał się spłoszyć przycupnięte trwożnie małe ptaszki. Zrobiło się już mocno szarawo gdy na nieboskłonie zobaczyłem sylwetkę jakiegoś ciągnącego białą smugę samolotu. Sięgnąłem po lornetkę i podziwiałem czerwonego olbrzyma, jeszcze w pełnym słońcu. Był taki majestatyczny, że wyobraziłem sobie tych ludzi tam w środku siedzących, nieznanej mi nacji, starych i zupełnie młodych. Może w tej chwili śpiących a może zajętych smakowitościami roznoszonymi przez bezszelestne stewardesy... ileś tam istnień zawieszonych w niebieskiej przestrzeni z swymi problemami, nadziejami. I takimi co wyłamują paznokcie na poręczach foteli, oszalałych ze strachu i wyczulonymi na każde drgnięcie tego skrawka metalu zawieszonego w powietrzu. I tych co ten cały majdan prowadzą po nieboskłonie z ogromnym doświadczeniem i odpowiedzialnością...

Chrapliwe szczeknięcie wyprowadza mnie z 10 000 m na ziemię. Za przełamaniem łąki znika sylwetka z jaśniejącymi mocno w mroku parostkami. Z lekkim żalem konstatuję, że znów się staruchowi ‘udało’. On raczej nie ma takich chwil nostalgicznego zadumania a jedynie wyostrzone zmysły na wszelkie reakcje i odpowiednio na to odpowiadając dożył swoich latek.

Jest już bardzo ciemno, lekko jaśnieje tylko zachodnia część nieboskłonu. Trochę zdegustowany zapominam o widzianych wcześniej tropach dzików i wiedząc o tym, że księżyc jest nieobecny zbieram klamoty i wolno schodzę z solenną obietnicą porannego powrotu. Idę rozchylając jakieś zboże i wywołując lekki szelest ocierających się o ubranie kłosów. Siadła już rosa i od dołu czuję chłód. To nie majowy poranek, to sierpniowa ‘porosza’, niestety już mocno chłodna i sygnująca powolne odejście lata. Wychodzę w końcu na łąkę która jaśnieje mocno, jest wypalona słońcem i wykoszona. Wolno przechodzę ją na skos kierując się do wąskiej ścieżki biegnącej skrajem lasu znaczonego w tym miejscu ogromnymi dębami. Popod nimi wyrastają śliczne prawdziwki stojące jak pękate solniczki i radujące oko.

Głośne – fuu, fu, wbija mnie w ziemię. Niestety stoję na łące, zupełnie odkryty. Do ściany lasu mam kilkanaście kroków i w gęstniejącym mroku usiłuję coś wypatrzyć. Że dzik to wiadomo, ale jaki, nie mogę stwierdzić. Zdejmuję z ramienia broń i czekam, może wyjdzie na łąkę. To że miał zamiar podążyć do stołówki to raczej pewne. W oczach mam stratowane zboże i ten szeroki ‘asortyment’ tropów. Od tego olbrzyma, aż po zupełnie malutkie. Dzik nie ucieka a dalej fuka na mnie i słyszę jak przebiega po kilka kroczków jakby nacierając i cofając się. Sytuacja jest dziwaczna, podobna do tej jakbym o zmroku w piwnicy chciał coś dojrzeć. Robię krok w stronę ścieżki i słyszę ostre natarcie. Poza obrzeże lasu jednak nic nie wychodzi. Robię parę kroków do tyłu i słyszę znów mocne fuknięcie i odgłos kroków. Bardzo zastanawia, że nie słychać nic więcej. Gdyby była to locha – a zachowanie na to wskazuje – to powinienem usłyszeć warchlaki. Poza fukaniem dzika nic innego do mnie nie dociera. W lufach mam kulę i brenekę. O strzale w ciemność nie ma mowy, na łąkę nie chce wyjść. Mam dwa wyjścia. Mogę się wycofać zupełnie i wrócić inną drogą. Mogę iść do ścieżki, która wyprowadzi mnie do myśliwskiego domku. O strzelaniu w prawie zupełnym mroku nie ma mowy, byłoby to żałosne przedstawienie. Ruszam w stronę ścieżki i bardzo bliskie fuknięcie wbija mnie w ziemię. Dalej tam jest i nie ma zamiaru się wycofać. Pies go trącał, trzeba się jednak będzie wycofać. Obracam się na pięcie i zawracam w tym momencie o coś się potykam i z trudem powstrzymuję upadek. Wlazłem w stosik palików do ogrodzenia częściowo powiązanych drutem kolczastym, który rozerwał mi skórę na goleniu i oczywiście portki. W bucie czuję znajome ciepło. Wściekły nie wiem na co łapię jeden kołek i posyłam w ciemność. W odpowiedzi basowe fuknięcie, ale odgłosu ucieczki nie ma. Zawracam i znów fuknięcie – ki diabeł – postrzałek, locha, charakternik. Zbity z pantałyku wracam po kolejny kołek i posyłam go na odgłos. Słyszę głośne pacnięcie, trzask i po chwili odgłos cichnących kroków...

Zapalam papierosa stojąc dalej na łące. Chustką do nosa obwiązuję goleń i zarzucam broń na ramię. Chwila wahania, może jednak jeszcze nie... idę ścieżką w kierunku domku, jednak wrażenie, że coś mnie obserwuje mnie nie opuszcza. Jakby na potwierdzenie głośny trzask łamanej gałęzi. Jednak dalej tam jest...

Lazłem tak z świadomością dziwaczności tej sytuacji. Nie żebym się bał, choć to uczucie również było obecne. Raczej zdziwiony i zaskoczony tą sytuacją. Pomiędzy drzewami widzę błyskające okienka. W domku ktoś jest, pali się światło. Nie powiem, żeby mi to nie pomogło. Przyśpieszam kroku i w końcu docieram do wnętrza. Paru kolegów przy kolacji, witam się i siadam w kącie.

Szybko zabieram się za skaleczoną nogę. Bezładne słowa, co Ci się stało, etc. Szukam jakiś środków opatrunkowych w przetrzebionej i pustawej apteczce. Jest jakiś bandaż ale nie ma nic do odkażania. Pytam czy czasem nie ma ktoś jakiegoś alkoholu. Drut był zabłocony i mocno zardzewiały. Jest butelka z przeźroczystym płynem, skrapiam opatrunek i mocno obwiązuję. Po chwili biel bandaża znaczy szkarłatna plama. Jednak głęboko skaleczyłem nogę. Trzeba będzie chyba skorzystać z opieki lekarskiej. Póki co jedynie dokładam kolejną warstwę gazy i bardzo mocno bandażuję. Do najbliższego lekarza jest kilkanaście kilometrów i jest godzina 22. Jakoś wytrzymam a i może krwawienie się zmniejszy.

Świtem jednak wyszedłem na pochód. Opatrunek zastygł na twardą opaskę. Założyłem świeżą długą skarpetę i jakoś się trzymał. Spotkanie z staruchem kozłem jednak dziś nie było mi znaczone. Pokręciłem się trochę popatrując to tu to tam i w końcu wysokie słońce oraz brak zwierzyny powoduje, że postanawiam wracać. Jednak wczorajsze wydarzenie nie daje mi spokoju i kieruję kroki w miejsce gdzie to się odbyło. Umiejscawiam kopczyk palików i wchodzę w las na jego wysokości. Jest to niecka w którą ścieka woda z opadów. Pełna żółtawej, miękkiej, rozpulchnionej ziemi i gliny zebranej z pól uprawnych. Parę kroków od ścieżki i ok. 20 m od miejsca gdzie stałem zryta i stratowana ziemia potężnymi biegami. Widać jak startował w stronę ścieżki i zarywał się głęboko, zatrzymując. Szukam czy nie ma innych tropów, które wskazały by iż była to ogromna locha...

Jest tylko jeden olbrzymi trop i wyraźny szlak odejścia w dół na potok. W miękką ziemię wbity sterczy palik. To ten z stosiku na łące... Znajduję drugi i wolno wychodzę na łąkę. Do stosiku palików dołączam te zabrane.

W jasnym świetle poranka zryta ziemia jest ciemną plamą. To jedyny realny ślad tego co się tutaj wieczorem odbyło. I wtedy refleksja – przecież można było wejść do lasu i poczekać. Może sprowokowany wyszedł by na łąkę. Może...



Przesieka 1985

Komentarze
26-06-2010 23:20 ULMUSDokładnie ... jak nie mogę jechać na polowanie to lubię Ciebie poczytać . Taki teleport do lasu. Pozdrawiam
26-06-2010 10:20 CYJANEKFajnie, że znów razem z Tobą można się przenieść wspomnieniami w nocne, mocne leśne przygody :))) Serdecznie pozdrawiam Piotr