Środa
29.03.2006nr 088 (0241 ) ISSN 1734-6827
Uganiamy się po kniei za bykami już kilka tygodni. Zawsze coś przeszkodzi, a plan goni, choć nie cierpię tego określenia. To wiatr nie ten, to znów ktoś wlazł nie tam, gdzie mu kazano. Słowem bryndza. Na zbiórce stawia się kilku tych samych zapaleńców i po przetropieniu decydujemy się na przepędzenie fragmentu łowiska, gdzie wynik rekonesansu wskazuje na obecność jeleni. Pierwsze pędzenie jest puste, ale tropy wyraźnie wskazują, że leżały i wyszły z miotu. Takie wieści przyniosła zbiórka po skończonym pędzeniu. Marian z naganką pójdzie teraz popędzić od tzw. "Gęsiej Szyi", a my staniemy wzdłuż "Dylowanki" - ścieżki biegnącej wzdłuż poletka w kierunku paru zabudowań. Przed sobą mam głęboki wąwóz i stanowisko z numerem dwa. Spokojnie kontempluję ośnieżony krajobraz. Po lewej mam ubocze z wylotem głębokiego potoku z odnogą prowadzącą pod moje nogi. Stoję u jej zwieńczenia. Coś w rodzaju esowatej ścieżki wyprowadzającej na linię. Chwilę jest spokój i nic nie wskazuje na inny niż w poprzednim miocie rezultat. Do czasu. Nagle wybuchają głośne okrzyki – uwaga, coś się dzieje! Uboczą nad wylotem potoku z mej lewej strony widzę 5 byków idących jeden za drugim i obierających kierunek między stanowisko 1 i 2. Pierwszy idzie piękny byk o dużej, jak na to łowisko, masie poroża. Rozdygotany nawet nie staram się policzyć, ani za bardzo ocenić z czym mam do czynienia. Drogo za to zapłaciłem... Jelenie wchodzą w głęboki parów na wprost mego stanowiska i leciutko się rozsypuja na stoku. Kątem oka widzę sąsiada po lewej, jak z drylinga przez lunetę składa się do pierwszego byka, którego ma na blat. Następne zresztą też.... Ja mam je wszystkie idące praktycznie na sztych i do tego w tym momencie wchodzą w dół potoku. Widzę, jak lufa sąsiada przeskakuje na kolejnego byka i strzela. Byk robi zwrot do tyłu i zrywa jak szalony, a pierwszy kieruje się w moją stronę i zaczyna wychodzić w górę. Przeszkadzają mi gałęzie w potoku, więc przyklękam i w momencie jak pokazuje bok, pomyślałem: musisz być mój. Byk rusza w lewo, a ja prowadząc go lufami ściągam spust. Byk wystrzeliwuje badylami w górę, robiąc klasyczną rakietę i rozpryskując śnieg i mija mnie w odległości ok. 30 kroków. A ja czekam, aż się wywróci niepomny o kuli w drugiej lufie i o tym, aby poprawić. Byk wpada w młodnik. Po skończonym pędzeniu idę za nim. Ani śladu farby. Po 200 krokach i nawet najmniejszej oznace zwolnienia postanawiam wrócić na zestrzelał. Byłem tak pewny swego, że nie zrobiłem tego od razu. Idę tropem, aż do miejsca, gdzie widać jak strzelił w górę. Nie ma nawet jednego włoska ścinki. Idąc tropem, farby w ogóle nie widziałem. Zrezygnowany i wściekły na siebie zezuję, jak koledzy wyciągają z rozpadliny byka. Wolno wracam na swoje stanowisko, aby popatrzeć, co się stało i zanalizować, gdzie zrobiłem błąd. Do miejsca, gdzie stałem mam 15-20 kroków pod górę i nagle widzę świeżą ranę na sporym buku - 3 cm od krawędzi pnia. Prowadząc lufami idącego szybko byka nie zauważyłem w tle tego cholernego buka i za późno ściągnąłem spust. Miałem czas poprawić a stałem jak sparaliżowany czekając, aż to piękne zwierze padnie u mych stóp. Za bardzo chciałem Go dostać, był na wyciągnięcie ręki. Nie mógł nie zostać... Wiele lat później zrozumiałem zbawienną dłoń Patrona, który dobitnie pokazał mi, że trzeba zawsze z pokorą czekać na to, co otrzymujemy. I to On kule nosi, nie myśliwy pewny swego...
|