Piątek
06.07.2012
nr 188 (2532 )
ISSN 1734-6827
Moje polowanie
Trzynasty autor: ULMUS
Pełnia majowa. Długi weekend. Poniedziałek, wtorek . Liczne zasiadki na Jaworze, przeplatane wyjazdami na działkę, ogólnie rzecz biorąc były nerwowe, męczące i nie dawały łowieckiemu sercu ukojenia, potęgując jedynie żądzę i niedosyt przygód.

Środa - w firmie. Mimo nawału pracy i błyskawicznie upływającego czasu, miałem wrażenie że świat stoi w miejscu. Siedziałem jak dżin w butelce.

Następnie, w czwartek, wiosenne dopieszczanie ogrodu. Przesadzanie krzewów, odkrywanie róż, przycinanie, nawożenie, etc. Pogoda wyśmienita. Można powiedzieć pełnia lata. W dniu 03.05.2012 termometr samochodowy notuje 33°C. Upał afrykański.

W końcu nadchodzi wyczekane czwartkowe popołudnie. Grzeję do łowiska. Silnik samochodu mruczy równo i drapieżnie. Jak głodny narkoman, pędzę po kolejną działkę obrazów, zapachów i dźwięków. Telefonicznie ustalam z Andrzejem szczegóły polowania (wieczny pośpiech i brak czasu, bez telefonu nie ma życia - przekleństwo współczesności). On z Marcinkiem siada na Jaworze, natomiast ja, jadę prosto na zwyżkę przy cmentarzu za wsią. Obok zwyżki, na skraju lasu, jest nasze małe nęcisko, na które od czasu do czasu zagląda chytry pojedynek. Trudno rzec o której porze dokładnie, ale wczoraj w nocy był na pewno, w związku z czym jest nadzieja, że zawita również dzisiaj. Gnam na tą zwyżkę co sił, żeby zdążyć przed dwudziestą. Zwyżka jest usytuowana pod wielką brzozą, na granicy lasu i pola. Po lewej ręce mam wieś, po prawej długą krawędź lasu. Ściana lasu ciągnie się około dwustu metrów, po czym załamuje raptownie i przechodzi w niewielką wnękę, wewnątrz której jest pole z małym bagienkiem (od tygodnia właściciel pola, zgłasza do łowczego dzicze szkody). Przede mną rozpościerają się rozległe łany zbóż, za mną stoi cichy i nieruchomy Duży Las.

Zasiadam na zwyżce przyczajony jak pająk i czekam.

Nieopodal usypiająca wieś. Intensywna początkowo kakofonia dźwięków, wydawanych przez ludzi, zwierzęta i maszyny, stopniowo wytraca pęd i cichnie. Z czasem gwar ustaje zupełnie. W atmosferze spokoju, odziany w zachód słońca, nieśmiało nadchodzi zmierzch. Tajemnica pląsa z nim wśród mgieł. Baśń materializuje się na moich oczach...

Ulotne sacrum chwili, przerywa wściekły ryk motocykla. Niczym wibrująca piła tartaczna, bezlitośnie chlaszcze spokój wieczoru. Wdziera się natrętnie w uszy, oddala, przybliża, raz słabnie, to znów tężeje i drażni, drażni, drażni nieustannie. Bez wątpienia, jakiś domorosły majster, pracowicie wskrzesza silnik pamiętający lepsze czasy. Ćwiczę cierpliwość, zaklinając jednocześnie „grom z jasnego nieba” w nadziei, że wybiórczo i celnie ukarze bezczelnego profana. Niestety, wraz z upływem czasu nabieram pewności, że moje zaklęcia nie mają żadnej mocy sprawczej, gdyż motor hula w najlepsze od jednego krańca wsi po drugi a oczekiwanej kanonady piorunów jak nie było tak nie ma. „Żeby się cholerze paliwo skończyło...” - próbuję jeszcze raz w desperacji i nagle... motocykl milknie. Ufff. Co za ulga. No proszę, jakie to proste, wystarczyło jedynie dopasować skalę życzenia do skali problemu. Wieś uspokaja się wreszcie. Burki poszczekujące w opłotkach, kontynuują przyjemny dla ucha, leniwy koncert. Niebawem dołączają żaby, wprowadzając nieopisany harmider radosnym, lepkim kumkaniem. Czajki wtórują kwiląc przenikliwie, histerycznie wrzeszczą spłoszone kaczki, świerszcze rżną na skrzypcach od ucha do ucha, gwar i rejwach wypełnia mrok aż w końcu osiąga zenit i ... muzyka tusz! Zaczynają słowiki. Mistrzowie delikatnego trelu, królowie romantycznej arii, niekwestionowani władcy majowej pełni, czarują świat miłosną pieśnią. Baśń powraca. W oprawie słowiczej symfonii, nadciąga ciepła, majowa noc.

Przepiękna, głęboka, aksamitna, noc otula mnie jak puszyste futro. Pełnia w pełni. Wielki, lśniący łeb księżyca, majestatycznie wytacza się na niebo i świeci... ale jak świeci. Leje blaskiem bez umiaru, niczym wielki wodospad światła. Jasno jak w dzień. Niebo rozgwieżdżone, czyste, bezkresne. Kosmos.

Ładuję baterie. Regeneruję każdą komórkę szarego, miejskiego ciała. W lesie cisza, na polu pusto. W żyłach zaczyna pulsować tętno puszczy. Roztapiam się w otaczającym misterium, bezwiednie sięgając po mały różaniec.

Chwilę po dwudziestej drugiej, od strony wsi, do stojącej wśród pól stodoły, podjeżdża Andrzej z Marcinem. Telefon razi oczy.
- No i co tam, chodzi coś?
- Pustynia. Nic.
- Masz pojedynka we wnęce, za bagienkiem. Wyleciał z modrzewi. Buchtuje już kilka minut. Oglądamy go z Marcinkiem. Wiatr dobry...
- Podchodzić?!
- A jakże?! ... dawaj!
- A wy, co?
- A my nic, popatrzym jak będziesz się skradać.
- Nie locha przypadkiem?
- Gdzie tam locha, dokładnie żem go obejrzał. Pojedynek. Leć, bo do rana stał nie będzie!
- Dobra, idę.

Idę szybciutko, w niewysokim zbożu, śladem po traktorze. Idę miękko, cicho i sprawnie, aż wreszcie mogę wyjrzeć zza lasu we wnękę. Lornetka do oczu... wooow! Około trzysta metrów ode mnie, na tle uprawy, w srebrzystym blasku, pływa wielki, czarny wieloryb. Mój pojedynek!
Zaczynam podchód do dzika. Cały napięty, pomalutku, krok za krokiem, ostrożnie, tak żeby nie zaszeleściło żadne ździebełko, żeby nie pękł żaden patyczek. Mam dwie opcje. Albo podchodzę dzika czystym polem jak teraz, albo zbliżam się do lasu i podchodzę skrajem lasu. Który wariant będzie lepszy? Skrajem lasu mogę podchodzić krócej, ponieważ dojdę do jakiegoś drzewa, będę miał podpórkę i mogę strzelić na większą odległość - to plus, ale … każdy krok w stronę lasu, zwiększa ryzyko wejścia na suche gałązki opadłe z drzew. Sucha gałązka, nadepnięta w tej ciszy, równa się wystrzałowi z armaty.
Podejście czystym polem pozwala uniknąć gałązek pułapek, ale żeby oddać celny strzał bez podpórki, muszę podejść dzika na około pięćdziesiąt metrów... duże ryzyko że mnie usłyszy.
Jak mawia klasyk - „są plusy dodatnie i plusy ujemne” obu rozwiązań. Co robić? Wybieram podchodzenie po czystym, trzymając się cienia drzew.

Idę. Idę. Idę. Noga za nogą, centymetr po centymetrze. Przygarbiony, co chwila kontrolując dzika w szkłach lornetki, skradam się jak kot. Ruchy zwolnione i boleśnie spięte ciało. Czas biegnie, ale nie odczuwam tego wcale. Zwierz wydaje się być ciągle daleko. Wreszcie przyklękam. Kniejówka do oka... może być. Naciągam przyśpiesznik... Dzik nagle rusza w stronę lasu. Nie spłoszony, nie wyczuł mnie, nie usłyszał, ot po prostu koniec buchtowania i czas na las. Idzie od razu ostro, jak to dzik. Wpadł na pomysł zejścia do lasu i realizuje go biegiem. Prowadzę dzika w krzyżu i przed samym lasem pociągam za spust.

Pstryk! Psia krew! Nie odbezpieczyłem! Taka okazja. Co robić?! Gdzie dzik?! Słucham. Słyszę jak idzie lasem i hałasuje w najlepsze. Prędko wracam tą samą droga którą przyszedłem. Pędzę do zwyżki. Jedna szansa na milion, że czujne zmysły, zawiodą kabana ten jeden raz. Wiatr jest wciąż dobry. Do zwyżki mam około dwustu metrów. Rwę polem możliwie najszybciej i najciszej jak się da. Dzik idzie lasem równolegle do mnie. Idzie pewnie. Trzeszczą i pękają gałęzie pod rapetami zwierza. Wciąż nie wie o mojej obecności. Niewiarygodne. Jestem pewien, że idzie pod zwyżkę koło cmentarza, ponieważ tamtędy przebiega dziczy weksel na pola. Wskakuję na zwyżkę na minutę przed dzikiem. Składam się do tyłu i na lewo, gdzie jest jedyny kawałek wolnego miejsca wśród zarośli. Czekam. Słyszę wyraźnie, jak podchodzi i łapie wiatr. Mam go dosłownie kilka metrów za plecami i trzy metry pod sobą. Nie idzie, lecz stoi i wietrzy.
Odwracam się na prawo w zwolnionym tempie. Dzik jest już właściwie na moim „gorącym” tropie, wysuwa się na pole i... gwałtownie rusza. Ja gwałtownie składam się do strzału, zwyżka gwałtownie trzeszczy... dzik jednym susem wraca w zarośla. Słychać jak gniewnie fuka i łamie chaszcze, oddalając się wśród trzasków gałązek. Koniec.
Ja pierdu! Taka okazja, niech to szlag jasny... taki dzik! Pod nosem był. Taki fart i co?! I nic! Dzik zdrów jak ryba poszedł hulać po lesie!
Złażę ze zwyżki pokonany. Wlokę się do chłopaków. Taaa , już mnie tam gratulacje czekają.

- Czemu nie strzelał?!
- Za daleko.
- No jak za daleko, pięćdziesiąt metrów było!
- Taaak? eee... zdawało mi się że daleko...
- No jak daleko, blisko było, kolbą jego można było bić. Ech ty, to my tobie dziki znajdujem a ty co ... daleko... no jak daleko?! ... dziesięć razy mógł ja jego... No gdzież daleko?!

Andrzej fuka jak dzik. Marcinek chichocze. Mam wrażenie że nawet Zuźka patrzy na mnie kpiąco. Ba, mam wrażenie, iż udaje że mnie nie zna. Znikąd współczucia. Żadnej litości. Wstyd.

Andrzej z Marcinem muszą już jechać do domu. Jutro czekają na nich jakieś obowiązki. Ja na szczęście mogę zostać. Łysy szaleje na niebie. Widoczność znakomita.

- Jak chcesz jego strzelić, to musisz tu potańcować do rana. Przyjdzie jeszcze raz, ale teraz usiądź we wnęce, za bagienkiem i siedź cichutko. Nad ranem, jakby nic nie przyszło, możesz sobie pochodzić, tylko pilnuj dobrze wiatru.
- Niemożliwe żeby wrócił, dwa razy mi odszedł, spłoszył się. Nie wróci.
- Siadaj za bagienkiem i czekaj. Wróci, wróci, znam ja jego. Jak ubijesz dzwoń do nas. Nie idź do niego, nie rób śladów, niech Zuźka poszuka i potarpie. Przy okazji Graff się nauczy. Masz tu noktowizor. No... łamania i pamiętaj - dzwoń jak strzelisz!

Prawie północ. Idę do zwyżki za bagienkiem. Pomalutku, krok za krokiem, bezszelestnie. Upijam się powietrzem i światłem. Wciągam, wypuszczam, wciągam, wypuszczam...smakuję. Kurza stopa, to naprawdę ma smak! Ten, kto nie łykał tego polno leśnego likieru w maju, o północy, z kniejówką na ramieniu, nigdy nie będzie miał pojęcia o czym piszę. Należę do wybrańców którzy zaznali tej niesłychanej rozkoszy. Łykam i wietrzę. Wietrzę i patrzę. W noktowizorze niebieskawo zielony obraz, składający się z samych kontrastów jak dwukolorowa fotografia. Wszystko jest albo jasne albo ciemne. Można to śledzić godzinami. Z lewej do prawej. Z prawej do lewej. Raz, drugi, trzeci.
Jest zwyżka. Ostatnio siedziałem tu we wrześniu ubiegłego roku. Czekałem na życiowego byka. Dalej czekam na tego byka.

Rozsiadam się wygodnie i moszczę. Torba, zapasowa bluza, kniejówka, noktowizor. Maneli mam zawsze bez liku. Cóż począć, kiedy wszystko jest mi potrzebne. Zasiadam, nieruchomieję, noktowizor w łapę i zaczynam skanowanie. Herbatka. Słowiki. Pusto.

Napotkana w polu sarna, jak zwykle przyprawia o palpitację serca. Mimo iż od pierwszego rzutu oka widać że to sarna, to tradycyjnie, z uporem maniaka, „rozbieram ją na atomy” w nadziei że się mylę. Oczywiście nie mylę się - to sarna.

Posiłek o północy, na polowaniu. Kiełbasa z dzika, chleb razowy wypiekany przez mamusię, łyk słodkiej herbaty z cytryną. Raj. Tak wyobrażam sobie raj. W raju pojawia się borsuk. Przestraszył mnie wyskakując nagle z gęstwiny pod zwyżką. Coś tam niby wcześniej sygnalizował, coś tam chrupał, trzeszczał, ale na pole wyskoczył niespodziewanie, jak wielki sapiący worek. Wspiął się przednimi łapami na szczebel zwyżki i świdruje mnie ślepiami. Solidny borsuczy wietrznik zbiera informacje. Nie mogę się powstrzymać i chichocząc ciskam skórką chleba. Jaźwiec, ugodzony w pasiastą łepetynę, najpierw zwinnie uskakuje a potem, o dziwo, nie wykazując żadnego strachu, odszukuje chlebek i pożera. Następnie oblizuje sympatyczne pyszczysko, chwilę jeszcze buszuje w trawie, po czym oddala się pośpiesznie, marynarskim krokiem. Czyż jest bardziej rubaszne stworzenie w lesie? Ja nie znam.

Spać się chce jak cholera. Zaczyna wiać zimny zefirek. Temperatura gwałtownie spada. Szczelniej okrywam się bluzą.

Dobrze. Co tam na polu? Sprawdzam niedbale od prawej. Modrzewie skąpane w sinozielonym blasku. Łąka jak spokojny, turkusowy ocean. W bagienku od czasu do czasu wrzeszczą kaczor i kaczka. Obok bagienka, na nieskazitelnie równej płaszczyźnie uprawy, energicznie buchtuje dzik. Dzik!!! Jakie szczęście! Nareszcie jest! Wrócił! Pięknie. Teraz już go mam. Ciepło wypełnia żyły w ułamku sekundy.

Tylko spokojnie. Dziczek jest jeszcze dość daleko. Żeruje w tym samym miejscu, w którym podchodziłem go kilka godzin wcześniej. Obserwuję „jegomościa” łakomie. Wkrada się zwyczajowa niepewność. Może loszka?

Trzeba popatrzeć. Coś on zbyt żwawo bryka jak na loszkę. Podeptałby małe w takim tempie. Mój pojedynek, na bank. Dzik buchtuje ostro. Żadnych warchlutków nie widać. Podejdź no bliżej dziku. Dzik ustawia się blatem. Wyraźna, karpiowata, męska sylwetka. Dzieli nas jeszcze spory dystans. Mierzę odległość krzyżem. Więcej jak dwieście metrów. Spokojnie. Dzik wolno ale systematycznie przesuwa się w moją stronę. Niepokoi mnie wiatr ciągnący w stronę zwierza. Zwyżka nie jest wysoka a wiatr różnie w takich wnękach kręci. Kabanek wychodzi z młodego zboża na czyste pole obsiane kukurydzą. Jest blisko... to chłopiec! Jeszcze raz... profil, pędzel, ba pędzlisko! Ręka bezszelestnie sięga po kniejówkę.

Kropka, przyśpiesznik... Dzik nagle rusza ostro. Co za cholera?! Coś go wyraźnie spłoszyło. Pędzi jak pociąg ekspresowy. Gdzie on tak leci?! O rany! Grzeje prosto na mnie! Zmniejszam błyskawicznie krotność w lunecie i kiedy dzik mija mnie w odległości kilkunastu metrów strzelam. Strzelam w ostatniej chwili, na granicy lasu i pola. Potężny łoskot w gęstwinie, potwierdza skuteczność strzału. Słucham. Bezładna szamotanina, potem krótkie chrapanie i jeszcze kilka coraz słabszych trzasków. Wszystko w jednym miejscu. Cisza. Leży biedaczysko. Ufff. Spokój, siadać, oddychać równo, nie śpiewać, nie skakać. Radość kipi we mnie jak wulkan.
Telefon. Gdzie mam telefon? Przeklęty ekran dotykowy. W rękawiczkach nie da się tego diabelstwa obsługiwać. Nie działa, nie kontaktuje. Spokojnie, spokojnie. Leży, leży naprawdę... a może nie leży, może mi się zdawało...

- Przyjeżdżaj, chyba go ubiłem!
- Jak to chyba?
- No chyba, bo strzelałem blisko, właściwie na pewniaka, ale wleciał do lasu i chyba tam leży.
- Duży?
- Nieduży. Jakieś pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt kilo.
- Nic nie rób, nie chodź do niego, zaraz tam będziem.

Spoglądam na zegarek. Pierwsza piętnaście. No, no... ciekawe jak tam żony chłopaków. Muszą mnie lubić za ten telefon. Na pewno mnie lubią. Kto by nie lubił takiego zucha, co męża wyciąga z betów o pierwszej piętnaście.

Trzydzieści minut nie minęło od telefonu a już widzę podskakujące w dali światła samochodu. Kochane chłopaki mkną jak przedwojenna kawaleria, nie zważając na wyboje polnej drogi. Zajeżdżają z fantazją, prawie pod zwyżkę. W błyskach latarek fosforyzują ślepia psów.

- Gdzie strzelałeś?
- Tam, na lewo, jakieś piętnaście kroków...
- I co?
- No co, leży chyba... tak myślę...
- Dobra jest. Zuzia! Graff! ... szukaj, szukaj dziczyska. Szukaj Ziuteczka... taaak, dobry piesek, taaak, ładnie... szukać ładnie... tutaj szukać... Jest farba. Płucna. Jest więcej. Idziemy w te krzaki. Daleko coś poszły...

Cisza. Cholerna cisza. Psy milczą. Zapadły się pod ziemię. Czas stanął w miejscu. Postrzeliłem?! Nie, niemożliwe, za blisko było...

Nagły jazgot Zuźki brzmi w uszach jak anielska muzyka. Wszystkim gwałtownie uśmiechają się gęby. Lecimy na złamanie karku w stronę głoszącego psiaka. Pod okapem gęsto splątanych gałęzi leży dzik. Zuźka siedzi na nim i głosi. Graff, młody obiecujący terier, goli dzika z pasją, warcząc zajadle i szczerząc perłowe kły.

Przyjmuję gratulacje. Wyciągamy dzika z gąszczaru. Marcinek, adept łowiecki, nie zapomina o pieczęci, ostatnim kęsie i złomie. Patroszę dzika pośpiesznie, ponaglany nieustannie przez Andrzeja, który wykazuje niezłomną wiarę, że zdąży wyspać się przed pracą. Marcinek uśmiecha się i nic nie mówi. Zadowolony jest ze swojego Graffa. Graff rośnie na dzielnego dzikarza. Zuźka, strojąc profesorskie miny, przyjmuje zasłużone pieszczoty i pochwały.

Pakujemy dzika do samochodu i wieziemy do mnie. Termometr pokazuje jedenaście stopni. Do świtu zostało niewiele czasu a dzień ma być znów upalny, więc koniecznie należy powiesić dzika, żeby wystygł chociaż trochę. Robimy niezwłocznie co trzeba, dziękuję towarzyszom za pomoc i... rozstajemy się o trzeciej nad ranem. Niewiarygodne jak szybko zleciał czas. Chwilkę jeszcze majstruję przy dziku, nacinam pachwiny, montuję rozpórki, poprawiam węzeł na gwiździe. Dobra, wszystko zrobione, reszta przyjemności jutro. Zmęczenie daje o sobie znać coraz silniej, niemalże ścinając mnie z nóg. Już tylko szybki prysznic i upragnione łóżeczko. Kilka minut po czwartej, ląduję wreszcie w pachnącej, świeżej pościeli. Zamykam oczy. Sen obejmuje mnie jak żniwiarka pokos...

Warszawa 09.05.2012

Komentarze
07-08-2012 15:33 MatusSUPER, ŚWIETNIE SIĘ CZYTA :)DZIKA GRATULUJE
12-07-2012 15:29 Manek67Uchhhh UlMUS'sie..., pięknie, po prostu pięknie. Nic więcej nie mogę dodać do tego co napisali Koledzy :-) To, jak opisałeś swoje polowanie jest tym dlaczego MY (nie Blochy, Gdule i inni działacze polujemy) Przepraszam za ten wstręt "polityczny", ale chciałem podkreślić różnicę. Poluję już trochę dłużej i mój tytuł brzmiałby "stotrzynasty" Sorry ale już nie wszystkie je pamiętam. Nie zmienia to faktu, że nadal każda upolowana przeze mnie zwierzyna, to jakiś zapis w pamięci. Jedno w co Ci nie mogę uwierzyć: widok pędzla w nocy... Wybacz, ale strzeliłem tych dziczków trochę, ale jaka by nie była pełnia, to nigdy nie udało mi się w środku nocy zobaczyć pędzla. Wiem, wiem... kilkakrotnie podjąłem decyzję o strzale bo byłe pewny na 99%, że to nie loszka... NIE, nie, nie czepiam się, ot może nie dysponuję Swarkiem, albo Khalessem i dlatego nie potrafię sobie tego wyobrazić. Wierzę, że widziałeś ten pędzel i zapewne ja bym go też widział, ale.... podejmujemy ryzyko... Przeczytaj moje opowiadanie: "Do siedmiu razy sztuka" Ale nie o tym chciałem... Masz taką piękną umiejętność ubierania odczuć i wrażeń w cudowne słowa, które oddają nastrój chwili... Proszę pisz więcej i częściej... Będę pilnie czekał i się uczył... A gydbyś chciał zapolować wśród normalnych ludzi w okolicy Przemyśla, to moje dane masz w moim linku. Myślę, że to mógłby być pozytywny czas dla nas obydwu. Pozdrawiam DB
08-07-2012 16:36 Ross 31Każde Twoje opowiadanie czytam z wielką przyjemnością.Masz niesamowity dar przelewania swoich odczuć,przeżyć i spotkań ze zwierzyną na papier.To jest bardzo rzadka cecha,tym bardziej Ci gratuluję wspaniałego opowiadania !Myślę,że spotkanie z Tobą i polowanie w Twoim towarzystwie byłoby dla każdego z nas,..wyznawców św.Huberta, czymś niezapomnianym i niepowtażalnym,..przeżyciem.DB.
07-07-2012 08:21 PosokULMUS czyta się bardzo dobrze, przez moment poczułem się tak jakbym siedział na tej zwyżce razem z tobą. Świetnie się czyta, piękne spotkanie z czarnym zwierzem. Dla takich chwil się poluje. DB