Czwartek
20.12.2012
nr 355 (2699 )
ISSN 1734-6827
Opowiadanie
Na zdrowie! autor: Urtica
Nie podobało się żonie, że po kilku dniach spędzonych w łóżku w roli obłożnie chorego, wstaję jak nowo narodzony i idę na polowanie. No jak to, na święta do rodziny nie pojechaliśmy, o zabawie w Sylwestra mogła tylko pomarzyć, a jak na noworoczne polowanie to zdrowy jestem! Tak, wiem, cuda się zdarzają, a szczególnie wtedy, kiedy w grę wchodzi polowanie. Wigilijne, hubertowskie, czy noworoczne, to spotkania, na które wszyscy starają się przybyć. Nawet zamiejscowi członkowie koła, tacy jak ten doktor, co to aż Warszawy przyjeżdża i kolega, który wyemigrował lata temu do Berlina, też się zapowiedzieli, no to ja mam się z łóżka nie zwlec?? Ciężko było, ale wstałem. Garść specyfików połkniętych chwilę przed wyjazdem, miała zapewnić mi rześkość na najbliższe godziny.

Był lekki przymrozek, a świeże powietrze, którego nie dane mi było zażyć w ostatnich dniach, zakręciło solidnie w głowie. Dam radę – pomyślałem – to wszystko nic, byle doczłapać się do bonanzy. Zakupiona przez koło, pokryta brezentem konstrukcja, była łącznikiem między zwykłym, codziennym światem, a odświętną radością z polowania. Wystarczyło zrobić krok na stopień, a na chodniku zostawiało się wszystkie problemy. W środku panowała atmosfera łowów: królowały anegdoty, wesołe uwagi na temat nowej lunety pana Waldka i czapki Michała, że ani jeden, ani drugi nic nie będzie widział. Ktoś żartował z łowczego, że pewnie znowu amunicji zapomniał, ktoś dopytywał się o ognisko będzie i posiłek, a jeszcze komuś pękła sznurówka i próbował za pomocą kawałka sznurka okiełznać rozchylającą się uparcie cholewkę. Kilka metrów kwadratowych rozchybotanej powierzchni, żyło swoim życiem.

Naczepa zakołysała się na zakręcie. Który mam numer? Teraz Andrzej, po nim ja, a następny Tadeusz. Będzie dobrze. Zdrowie jakoś zapomniało, że szwankuje, albo w cudowny sposób wróciło do normy. Zeskoczyłem w puszysty śnieg, poprawiłem broń na ramieniu i zająłem stanowisko przed sosnowym młodnikiem. Pomachałem ręką Andrzejowi, jego pomarańczowa opaska na czapce na chwilę zniknęła w chmurze śnieżnego pyłu: złośliwa gałąź właśnie teraz zachciała pozbyć się ciężaru okiści. Patrzyłem z daleka jak mój sąsiad usiłuje zrzucić z siebie ten przypadkowy, zimowy kamuflaż; otrzepywał się tak samo jak jego jamnik, który jak zawsze towarzyszył mu na stanowisku. W oddali odezwał się sygnał „Naganka naprzód”. Rozległy się okrzyki naganiaczy, warkot kołatek i szczekanie psów, na taki rejwach nawet stare odyńce z nerwami jak postronki, wyskakują z barłogów.

Pomarańczowe kamizelki przesuwały się wzdłuż linii myśliwych. Staliśmy w skupieniu, gotowi do strzału dopóki hałas nie zbliżył się na odległość uniemożliwiającą strzał. Nie było słychać, żeby jakiś zwierz minął się z naganiaczami – zazwyczaj towarzyszył temu wrzask: „dziki, dziki!!”, ale przede mną, w sosenkach coś się poruszyło. Może jakiś spóźniony pies z naganki? Minęło kilkadziesiąt sekund. Nagle poczułem, że moc cudownych leków, jakie zażyłem przed wyjściem z domu skończyła się! Przez całe ciało, przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Zaczęło mnie kręcić w nosie, oczy zaszły łzami, a spazmatycznie nabierane powietrze uświadomiło mi, że za chwilę kichnę! Zanim wydostałem z kieszeni chustkę, z mojego nosa wydobył się dźwięk przypominający ryk słonia. W sosenkach zakotłowało się. Z młodnika, w moim kierunku, wybiegła wataha dzików. Zwierzęta, na których przejście naganki nie zrobiło najmniejszego wrażenia, zostały poderwane na równie biegi przez kichnięcie! Dziki rozdzieliły się na dwie grupy i przecięły linię myśliwych między mną a stanowiskami moich sąsiadów. Nie miałem najmniejszej szansy na złożenie się, ponieważ nie dość, że oczy przesłaniały mi łzy, to na dokładkę szykowałem się do kolejnej eksplozji kataru! Z zadowoleniem jednak odnotowałem, że za linię zostały posłane dwa strzały! Celne! Strzelali obaj: Tadeusz i Andrzej.

Życzliwe „na zdrowie”, którym gromko uraczyli mnie koledzy klepiąc po ramieniu i śmiejąc się z naszej przygody, nie poszło na marne, na drugi dzień wstałem zdrowy jak ryba, a po przeziębieniu nie było ani śladu!

Opowiadanie pochodzi z kalendarza "Rok Myśliwego 2013"