![]() |
Czwartek
27.04.2006nr 117 (0270 ) ISSN 1734-6827
Kwietniowy, niedzielny poranek obudził się jakiś niemrawy i zamglony. Ta mgła była jakaś taka inna: gęsta i zawiesista. Wywoływała skurcz gardła i drażniąc zmuszała do pokasływania. Po powrocie z porannego spaceru z psem, w telewizorni jakiś smutny pan obwieścił o awarii reaktora w ZSSR i konieczności podania dzieciom preparatu na tarczycę. Ten sam preparat już od dwóch dni otrzymywały potajemnie dzieci prominentów i profilaktycznie ich małżonki... Ogłoszono całkowity zakaz polowań i zbierania runa leśnego. Była szansa, że luśnie pordzewieją z braku używania. Świat poszarzał i stracił blask. Pojechałem posłuchać jak ciągną słonki i to była jedyna rzecz jaką pamiętam z tego okresu. Poranek 1 sierpnia 1986 roku był pospolity i jedynie fakt, że trwały wakcje i urlopy, wnosił jakiś luźny akcent. Przeglądając gazetę zobaczyłem króciutką notatkę – po przeprowadzonych przez niemieckie placówki badaniach polskiej dziczyzny zezwala się na polowanie w rejonach kraju: i tutaj zostały wyszczególnione. Mój teren łowiecki był w zezwoleniu. Natychmiast telefon do łowczego. Jedziemy wieczorkiem w łowisko. Wieści szybko się rozniosły i po przybyciu okazało się, że jest dość sporo myśliwych. Dogadaliśmy rejony i szybko rozjechaliśmy się. Wybrałem Jaworze, a dokładnie okolice tzw. dużego poletka. Mieliśmy tam wtedy solidną wysiadkę zlokalizowaną w gęstym niskim młodniku. Siadłem pełen nadziei, bowiem łowisko było nie penetrowane, a końcówka rui obiecywała spotkanie czegoś ciekawego. Ledwo usiadłem i się rozgościłem usłyszałem głosy. W kierunku wysiadki zmierzało trzech osiłków, z których jeden ciągnął brzęczący i skrzypiący rower. Głośna rozmowa i przekrzykiwania wzajemne z posiłkowym słowem k… w każdym, skutecznie niwelowały przewidywane polowanie. Karawana zmierzała w kierunku wysiadki. Siedziałem cicho, zaskoczony i wściekły. Nie patrzyli w górę, a raczej w dwie butelki jakie niósł jeden z nich. Podeszli do drabiny i pierwszy zaczął się gramolić w górę. Wystawiłem głowę i warknąłem: gdzie leziesz?? Reakcja była dla mnie zupełnie niespodziewana. Rozpierzchli się błyskawicznie i tylko brzęk roweru dochodził przez chwilę. Później zrobiło się cicho. Miałem obawy, jak będę po ciemku wracał, ale nie było jeszcze 19:30. Słońce wysoko. Zobaczymy. Zrezygnowany zapaliłem papierosa i po chwili usłyszałem popiskiwanie. Od ściany młodnika, przez maliny szła koza. Przeszła popiskując i znikła w trawach. W napięciu popatruję tu i tam, czy coś się nie pojawi i kątem oka w miejscu, gdzie wyszła koza, w łętach i malinach, widzę rudy grzbiet. Z nozdrzami przy ziemi, jak pies na tropie, idzie cap. Przystaje i podnosi łeb. Ciemne parostki ma dziwnie zawinięte do środka, tworząc jakby czarkę. Ich grubość, uperlenie i wysokość świadczą o niezłej masie, są jednak staśmione i to powoduje, że sięgam po strzelbę. Z krzaków wystaje tylko łeb i kawałek szyi. Naprowadzam na nią muszkę i w tym momencie cap rusza. Lekko przesuwam za celem muszkę i wolno ściągam spust. Cap robi zwrot o 180 stopni i wieje własnym tropem, a ja wstaję zupełnie zbaraniały. Strzał w kark i uciekł... coś niesamowitego. Próbuję przeładować kniejówkę i nie mogę otworzyć broni. Szarpię się z nią i w końcu uderzam w kolano. Puściło. Nie wiedząc, co jest powodem wrzucam nowy nabój i strzelam w ziemię. Myślałem, że pękła iglica i blokuje ciasno spasowaną baskilę. Znów nie mogę otworzyć, ale okazuje się, że kolano pomaga i już wiem, że iglica rozbija spłonkę, tworząc coś w rodzaju wzgórka, a ten skutecznie zakleszcza się w otworze iglicy. Takie wtedy były naboje, niestety. Wrzucam nowy nabój i biegiem na zestrzał. Ogromna farba na trawach i liściach znaczy miejsce i kierunek, gdzie uszedł. Rzucam się w ten szlak i po paru krokach widzę rudą plamę. Leży. Cudowne parostki. Wkładam Mu w pysk ostatni kęs i zaciekawiony oglądam, gdzie weszła kula. Wlot jest powyżej nasady karku, wylotu brak. Dopiero przy patroszeniu okazało się, iż pocisk wszedł powyżej nasady karku i powędrował po kręgosłupie szyjnym, jak po schodach w dół, przeszedł przez płuca, przeponę i utkwił w wątrobie. Kaliber 7x65R, czechosłowacka amunicja S&B, 9 g SP. Nie ma jeszcze 20-stej. Jasno zupełnie. Wiążę cewki kozła i zarzucam na ramię. Do domku mam ok. 2 km. Przez kilka tygodni bark miałem we wzory dziwaczne jakie wycisnęły pętle sznura, a amunicji tej już nigdy nie używałem. Jaworze – sierpień 1986
|