Poniedziałek
22.05.2006
nr 142 (0295 )
ISSN 1734-6827
Opowiadanie
Dzikowisko - mrowisko autor: Zubel

Pomimo, że w nasze wałeckie łowiska od zawsze gromadziły czarną zwierzynę, jeszcze nigdy nie dane mi było widzieć jej aż tyle. Właściwie to oczy nie nadążały kręcić się wokół głowy, kiedy te zewsząd pojawiały się, by po chwili zniknąć z powrotem lub ujść w rozległy wąwóz na "Czajkach", porośnięty gęstą olchą, trzciną i rozcięty wzdłuż korytem Świni.
O tym, że dziki szczególnie ulubiły sobie naszą kukurydzę wiedzieli chyba wszyscy. Każdy gdzieś tam widywał po kilka, a ogrom szkód, które wyrządzały, mimo rozmaitych zabezpieczeń i dyżurów myśliwych, uświadamiał ich liczebność.
Był listopad. Zwykły dzień pięknego okresu żniw mającego swój początek gdzieś w połowie lipca. To po raz pierwszy, właśnie ze względu na kukurydzę trwały tak długo, ale i tym razem – na szczęście – bez większych problemów technicznych dobiegały końca.
Ojciec – gospodarz – który tego dnia zjawił się na obiedzie tuż po godzinie szesnastej, ledwie usiadłszy za stołem rzekł z pewnym niezadowoleniem:
- Ale kukurydza zniszczona… Na polu momentami robi się „czarno”… Normalnie ogrom… Jakie chcesz…
Dla mnie stało się oczywiste czego dotyczyły słowa, dlatego zapytałem od razu z niemałym błyskiem w oku:
- A kiedy koniec?
- Dzisiaj - padło krótko.
To wystarczyło. Zaraz też ubrany w zieleń, z lornetką zwieszoną na piersi, znalazłem się w drodze na Czajki. Dojeżdżając, widziałem jak kombajn szybko i sprawnie połyka całe rzędy wysokich na 3 metry łodyg kukurydzy, których faktycznie na tle drzew niewiele pozostawało końca.
Co zaś dotyczy samych Czajek, to naprawdę mają one swój tajemniczy klimat. Stanowią je pola uprawne, z kilkoma zabagnionymi remizami, otoczone z trzech stron rozległymi ugorami, łąkami, porośniętymi przez rozmaite trawy i chaszcze, a od zachodu domknięte pełną wysokich trzcin doliną Świni ograniczoną pasmem okazałych dębów, buków i leszczyn. Nie brak tu ambon i zwyżek – nie brak i różnego zwierza, bo Czajki są odległe od jakichkolwiek siedzib ludzkich.
Jechałem w kierunku traktorów oczekujących pod lasem na załadunek, po głośno czeszących podwozie i nieregularnie sterczących kukurydzianych kikutach. Wiedziałem, że tam będą nasi ludzie i że właśnie od nich dowiem się wszystkiego. Zatrzymałem więc samochód tuż obok, a nim zdążyłem się przywitać dobiegły do mnie nieco zagłuszane pracującym kombajnem wesołe słowa siwego już pana Józka:
- Gdzie masz flintę, bo my tu się odgonić nie możem…
- Są dziki? - odpowiedziałem zaraz pytaniem na pytanie rozumiejąc życzliwy żart (wtedy odbywałem jeszcze staż kandydacki i o broni mogłem jedynie rozmyślać).
- Ale! - odparł zdecydowanie.
I słowo ciałem się stało, bo nagle w odległości kilkudziesięciu kroków wystawił łeb i niepewnie wyszedł na wykoszony poprzeczniak przelatek. Rozejrzał się, poniuchał i zaraz wycofał się w uprawę.
Na mojej twarzy błysnął uśmiech. Trudno o lepszy zwiastun.
- To zobaczysz, co się będzie działo jak kombajn nadjedzie – dorzucił zachęcająco inny traktorzysta.
A więc zacząłem pilnie lornetkować teren, aby zobaczyć.
Pas kukurydzy – szeroki może na cztery przejazdy – nie był specjalnie długi, więc po krótkim czasie odjeżdżający wcześniej kombajn, zawrócił i rozpoczął koszenie w naszym kierunku. Tak też gdy nadjechał w pobliże miejsca, z którego wysunął się wcześniej wspomniany dzik, skutecznie wypłoszył go poza łan. Tym razem jednak okazało się, że to wcale nie był pojedynek, ale watażka trzech dzików, która zaraz jak po sznurku pociągnęła przez ścierń, wprost do wąwozu. Tylko zniknęła z oczu, a tu już, znacznie bliżej nas, wydefilowała młoda locha, za którą jak wagoniki sunęły zdrowe i czarne warchlaki. To było niesamowite. Upłynęło zaledwie kilka minut, a ja zdążyłem już tyle zobaczyć. Dziś wiem, że był to tylko dobry początek tego, co też działo się później.
Emocje udzielone natychmiast podsunęły mi pomysł zabrania się z operatorem. O wiele lepiej było z wysokiej i poruszającej się jednostajnie perspektywy kombajnu obserwować nieźle zapowiadające się widowisko. Tym bardziej, że operator też wyraźnie rozemocjonowany szybko zaznaczył jak korzystna jest sytuacja.
Koszenia zostało naprawdę niewiele i zanosiło się, że w ciągu godziny powinno być po żniwach. Doświadczenie natomiast z cięcia rzepaków, zarówno w tym roku jak i w latach wcześniejszych wskazywało, że dziki lubią dotrzymywać do końca i najczęściej uchodzą niemalże spod chederu. Wiedziałem, że przez cały dzień część dzików zdążyła już w ogóle ujść z kukurydzy i ukryć się gdzieś w przyległym wąwozie. Miałem jednak wiele dobrej nadziei i stojąc na mostku prowadzącym do kabiny, z huczącym silnikiem za plecami, trącany zimnym powiewem wiatru, wypatrywałem.
Wierzcie mi, że to co niedługo potem zobaczyłem było istnym kłębowiskiem czarnego zwierza. Zewsząd i w różnych kierunkach wystrzeliwały jak z katapulty, nagle wyraźnie oszołomione otwartą przestrzenią. Były też najróżniejszej maści, wielkości i liczebności. Od mocnych pojedynków z wyraźnie nastroszonym chybem poprzez pary, watahy mniej liczne, bardziej liczne i w ogóle niepoliczalne! Czarne, rude i srokate. Odprowadziłem nawet wzrokiem jednego, który wielkością przypominał jamnika i który tak uchodząc w towarzystwie innych, wręcz włóczył długi włos po ziemi…
Sceny rozgrywające się wokół, zdradzały pewne podobieństwo do dobrze mi znanych rysunków Juliusza Kossaka i motywów letnich polowań na dziki wśród pól Ukrainy, z których przez wysokie żyto sunęły płoszone całe watahy.
Największe jednak emocje przyszły, kiedy zapadł zmrok. Wtedy silne reflektory oświetlające powierzchnię bezpośrednio przed kombajnem, pozwalały dostrzec, jak momentami kukurydza zaczyna w charakterystyczny i dynamiczny sposób falować – miejscami nawet tuż przed samym chederem. Czasami też, tam gdzie rośliny były zupełnie stratowane, widziałem jak całe watahy uchodziły bez większego pośpiechu dosłownie tuż spod samych bagnetów. Właściwie dopóki dziki przebywały w kukurydzy, zachowywały się wyjątkowo spokojnie. Przebiegały jedynie z miejsca w miejsce i nasłuchując przystawały. Jednakże w chwili kiedy opuszczały łan wystrzeliwały jak pociski, chcąc czym prędzej skryć się przed wzrokiem człowieka.
Nie można było dokładnie wszystkich policzyć – właściwie już na początku zgubiłem rachubę. Mniej – więcej jednak udało mi się oszacować ich liczbę na około 70 - 80 sztuk! To naprawdę imponujące, zwłaszcza kiedy całe widowisko rozgrywało się w czasie krótszym niż dwie godziny. A ile zatem dzików rzeczywiście tam zalegało? Sto, a może dwieście? Tego nikt już nie zliczy…
Tak poruszając się "nad kolbami" i przyglądając do woli w pewnej chwili uświadomiłem sobie, że już w następnym roku przyjadę tu – na Czajki - jako myśliwy i zapoluję (takim samym sposobem, jakim dotychczas na żniwach polował mój doświadczony opiekun), a myśl o tym dodawała mi zachęty i mobilizacji do dalszego wysiłku na drodze do pozostania rycerzem św. Huberta.
Niestety. Szkody wyrządzone przez grasujące dziki były tak olbrzymie, iż aby uniknąć kolejnych podjęto – bądź co bądź – słuszną decyzję o ogrodzeniu na przyszły rok wszystkich plantacji kukurydzy. Dziś Czajki otacza długie na kilka kilometrów ogrodzenie z sosnowych żerdzi i trochę to dziecinne, ale żal mi, że tak wspaniały spektakl, jak ten opisany wyżej oraz ów szczególne polowanie muszą pozostać miłym wspomnieniem poprzeplatanym jedynie marzeniami.
Cóż. Spróbuję innych sposobów. Wszak dzików nie zabraknie na pewno...

Komentarze
30-05-2006 13:55 DriadaŻałują zapewne i dziki:) Ładne opowiadanie:) Darz Bór