Czwartek
25.05.2006nr 145 (0298 ) ISSN 1734-6827
Ostatnie dni maja. W kole rozróba na całego, poziom inwektyw i zachowań sięgnął dna, a nawet niżej. Chcąc się trochę oderwać od tych wydarzeń, po łaskawym otrzymaniu odstrzału jedziemy w kilku do lasu. Obfite opady ostatnich dni sprawiają, że ziemia jest miękka. Wkoło trwa wiosna, młodziutkie listki, jedne jeszcze nie rozprostowane, inne już ukształtowane, lepkie i błyszczące, pachną całym bukietem zapachu. Po korowodzie wpisów i dmuchania na zimne, jedziemy w łowisko. Wybieram fragment, który mnie interesuje i po umówieniu się z Kolegami, wolno poczynam podchód miękką, piaszczystą drogą. Jest jeszcze wysokie słońce i niespieszno wędruję, przystając i lornetując. Skuszony stojącą na groniku półeczką, postanawiam chwilę przysiąść. Do półki tej prowadzi zarośnięta ścieżka, ale aby się tam dostać, trzeba jeszcze kawałek drogi zrobić. Decyduję się przejść trochę w poprzek niecki. Nie wolno takich rzeczy robić i ten błąd mógł mnie kosztować szansę utraty zwierzyny. Dochodzę do półki i po wejściu, rozsiadam się wygodnie na kurtce, bowiem pień i siedzenie jest wilgotne od deszczu i lepkie od opadających łusek, otwierających się liści. Chłonę otoczenie i dumam nad tym, co mnie czeka w zbliżającym się zabiegu na klinice. Zadumę przerywa jakiś ruch w młodniku. Wlepiam tam wzrok i nagle widzę dziki. Są daleko i w gęstwinie młodnika, ale kierunek mają na mnie. Trwa to długo, o strzale nie ma mowy. Nie wiem co to za dziki, trudno oszacować wielkość. Wolno wędrują defilując w prawo, w kierunku drogi, którą podchodziłem. Kryją je trawy i maliny z ostrężyną oraz niewysokie jodełki, gęste jak szczotka. To właśnie rozmiar tych jodełek pozwala mi ustalić z czym mam do czynienia. To takie ok. 40-50 kg przelatki. Jest ich 4 sztuki i nie ma z nimi nic większego. Złożony w małą lukę na zboczu, między dwoma grubymi bukami, czekam na to, aż wejdą w nią. Dziki idą wolno, żerując i myszkując w trawach. I nagle wyrywają w górę, jak z procy. Migają mi jak czarne zabawki i nikną w gęstej i puszystej szczotce jodełek na obrzeżu drogi, którą powinienem podejść. Poszły w nieckę po drugiej stronie. Co się u diabła stało? - dumam i nagle olśnienie, weszły na mój trop, którym na przełaj schodziłem i zwiały. Zły na siebie, postanawiam, że klamoty zostaną na półce, a ja sam spróbuję podejść za nimi i na gołym lesie będę miał szansę na strzał. Zaczynam schodzić po stopniach drabiny, gdy nagle widzę wypadające z młodnika czarne cienie i po swoim tropie zmykające w nieckę, nad którą góruje półka. Stoję plecami do drabiny, więc opieram się o nią i składam się do dzików. Są na solidnym biegu, a ja mam sytuację linoskoczka i wąską lukę możliwą do strzału w odległości 70-80 kroków. Pierwszy i drugi uchodzi bez strzału, leciutko gwizdam i trzeci staje jak wryty. Nitki lunety na uchu, ściągam spust i w okularze widzę jakiś dziwny taniec grzebiącego w powietrzu biega wolno, coraz wolniej ...... Złożony czekam jeszcze chwilę, ale wszystko zamiera. Wyreperowana łuska jeszcze szeleści w gałęziach i packa o suche liście. Wolno, z ociąganiem zbierając swoje rzeczy idę do dzika. W trawie leży śliczny i w dobrej tuszy, łojny przelatek. Tylko lekka farba w uchu świadczy o skutecznym strzale. Jest już szaro, więc się spieszę z patroszeniem i wychodzę, słysząc samochód na drodze. Jest Ryszard. Szybko schodzimy w potok i dzik po raz ostatni ma kontakt z majowym lasem. Zapada w czeluść bagażnika. Dobiegł końca jakiś fragment życia kniei. Pora wracać... Latoszyn - 2002
|