![]() |
Środa
07.09.2005nr 038 (0038 ) ISSN 1734-6827
Piękny dzień zapowiadał piękną noc. Kawa w termosie pachniała otaczając ambonę chmurami niewidzialnego aromatu. Siedziało się dość wygodnie dyskutując o wypuszczanych bażantach, a to o tym, że tych bażantów bardzo dużo widzi się rozjechanych na drogach i o ewentualnych mających odwiedzić nas dzikach. Ambona ustawiona była tak, aby świecący księżyc sprawiał maksimum trudności w obserwacji i celowaniu. Na obwodzie tym nie wiedzieć czy ze złośliwości czy niewiedzy wszystkie ambony ustawiane były wbrew logicznym zasadom bez uwzględniania wag i wiejących wiatrów czy też kierunków wschodu księżyca i słońca. O montowaniu „słoneczników” nikt tutaj nie słyszał. Mimo to, można było z tak postawionej ambony coś zobaczyć a i nawet strzelić zwłaszcza przy sprzyjających warunkach. Jednym z takich sprzyjających warunków dla tej ambony był niezbyt silny wiatr wiejący z innej niż zazwyczaj strony. Tak też się stało i tym razem. Wiaterek wiał nie zupełnie tak jakby się oczekiwało, ale z kierunku rokującego nadzieję. Gdy księżyc wzbił się już dość wysoko i świecił dokładnie w okna ambony zauważyliśmy, że z prawej strony z lasu niczym pociąg na łąkę wyjechała wataha dzików. Dwanaście, trzynaście, czternaście, liczyliśmy prawie głośno... Szesnaście sztuk w różnym wieku rozwinęło się w tyralierę i poskubując coś od czasu do czasu posuwała się w kierunku pól na których rosły ulubione buraki. Pokonały spory odcinek gdy nagle coś zwietrzyły i szybkim krokiem zaczęły zbliżać się w kierunku naszej ambony. Po przebiegnięciu kawałka łąki dziki nieregularną grupą przemieściły się w pobliże ambony. Postanowiliśmy strzelić dubleta. Kolega, ćwiczący strzelanie sportowo otrzymał zadanie strzelania do biegnącego dzika, którego wcześniej sobie upatrzy, aby być zgodnie z „kartką”. Ja, mniej wprawiony w strzelaniu do biegnących sylwetek, otrzymałem zadanie oddania pierwszego strzału. Widoczność jak pod reflektorem, bo księżyc dość wysoko i świeci jak latarnia a ja nie mogę ustalić sobie tego jednego do naprowadzenia krzyża. Co już prawie jestem gotów to dziczek przesunie się i mam mleko w lunecie od padającego prosto w obiektyw lunety światła. Wyczyniam różne ekwilibrystyczne numery, to wycieram lunetę to przesuwam się wciskając kolegę na ścianę ambony to znowu łapię w krzyż innego z grupy dzików. To znowu muszę czekać bo zbiły się w gromadę i jedną kulą mógłbym poranić jeszcze kilka. Wreszcie nadarzyła się okazja. Kolega cały czas w gotowości - ja postawiłem krzyż na tym wybranym pod względem wieku i stojącego z dala od innych. Krzyż na komorę i pach..... Niczym echo padł drugi strzał z kniejówki kolegi. Odczekaliśmy regulaminowe 30 minut mimo, że widzieliśmy jednego z dziczków leżącego bez ruchu w odległości około 40 metrów od ambony. Zeszliśmy i zaczęliśmy szukać tego dzika, do którego ja strzelałem. Stał na wprost ambony w chwili oddawania strzału. Po dość intensywnym poszukiwaniu nie udało się odnaleźć dzika do którego celowałem. Kolega przystąpił do patroszenia dzika, który po jego strzale zrolował wycinając tabakierą dołek w dość świeżo zaoranym polu. W trakcie patroszenia kolega zauważył, że dzik ma dwie rany wlotowe od kuli i kilka miejsc na drugim boku po opuszczających tuszę fragmentach kul! Jedna w odległości około 10 cm od drugiej. Obie tej samej średnicy i obie świeże. Obejrzeliśmy dokładnie dzika. Jedna kula urwała płuca uszkadzając górę serca, druga zaś uszkodziła serce od dołu. Po układzie śladów rażenia wewnątrz dość łatwo ustaliliśmy, że pierwsza moja kula trafiła w dół serca natomiast strzał kolegi, który powalający dzika na ziemię uderzył nieco wyżej. Oskórowanie dzika już po dokonaniu wszystkich formalności i dojechaniu do Lublina odkryło zupełnie tą dziwną historię. Długo jeszcze dyskutowaliśmy o okolicznościach tego zdarzenia. Piętrzyły się pytania: a to dlaczego spośród 16 sztuk każdy z nas skierował lufę do tego jednego, a to jak to się stało, że strzelony w komorę dzik przebiegł jakieś 70 metrów aby dostać kolejną obalającą kulę, i tak dalej... Na rzadko które pytanie znajdowaliśmy odpowiedź. Los a raczej tzw. koledzy sprawili, że i ja i on odeszliśmy z tego koła aby móc na ambonach rozmawiać o czymś przyjemniejszym niż zła atmosfera wśród grupy zmuszonej do obcowania z sobą niby kolegów. Kiedy jednak uda się nam razem zapolować zawsze wracamy wspomnieniem do tej zadziwiającej przygody. I zawsze bez efektywnie analizujemy fakt skierowania dwu kul do jednego dzika. Jakby obok wielu innych nie było! I zazwyczaj kończymy tym samym wnioskiem” myśliwy strzela a św. Hubert kulami kieruje. Nie zawsze tak, jakbyśmy tego chcieli.
|