Sobota
29.10.2016nr 303 (4108 ) ISSN 1734-6827
Jest koniec maja a ja siedzę w domu już drugi miesiąc. Zły jestem, jak mój pies na naszego sąsiada, bo nic robić nie mogę - lekarz zabronił mi cokolwiek podnosić. Zaczynam kombinować jak tu do lasu wyskoczyć. Cały majdan, który jest mi potrzebny do polowania, mam w aucie, zawsze tam jest, bo go nigdy nie wyjmuję. Dzwonię do sąsiada, mego przyjaciela Janusza Kościelniaka, z którym wspólnie dzierżawimy łowisko: - Janusz przyjdź, podczepisz mi przyczepę bo ja jeszcze nic podnosić nie mogę. - Nie ma sprawy, zaraz będę. A co, do lasu się wybierasz? - Nie, chcę mieć tylko przyczepę podczepioną. - Rozumiem. Moja dozgonna towarzyszka doli i niedoli, słysząc moją rozmowę, spojrzała na mnie wzrokiem litościwym i takim samym głosem powiedziała: - Chyba ci kochanie rozum odjęło. - Nie wiem, o co ci chodzi... - Nie wiesz? A po co ci przyczepa? O nie, do lasu ty nie pojedziesz! Pobiegła do kuchni, by zadzwonić do syna. -Tato, tam nawet telefon nie robi, no i te 600 km dasz radę? Pamiętaj, tylko nic nie podnoś... Choć to koniec maja, to w powietrzu czuć jeszcze chłód, a tam gdzie jadę, na pewno miejscami leży jeszcze śnieg. Temperatura w nocy spada poniżej zera, ale niewiele -5 -6 stopni, w końcu to Kanada, a ja jadę 300 km na północ od Montrealu. Mam ze sobą psa, który co prawda nie szczeka, ale za to jest bardzo dobrym towarzyszem moich wypraw. Wziąłem ze sobą ekspres, bo jak tu jechać do lasu bez broni. Mam też odstrzał na niedźwiedzia ale polować nie mam zamiaru. Po drodze wstąpiłem do rzeźni i kupiłem osiem łbów świńskich a odpady mięsne, które dostałem za darmo, razem z plastykową beczką włożono mi na przyczepę. Chcę zawieźć to wszystko pod moją ambonę, ale dopiero jutro. Dziś chcę posiedzieć na dużym zrębie. Mam tam swoje miejsce na pagórku, z którego widać prawie cały zrąb. Jest pełnia, a przy tak niewielkim mrozie, można nawet do rana posiedzieć. Wiem, wiem powiecie, ten facet musi być zdrowo stuknięty, no bo kto o zdrowych zmysłach, w niecałe dwa miesiące po operacji, wybiera się sam do lasu, 300 km od domu. Macie rację, ale jak można tyle czasu siedzieć w domu? Las przyciąga myśliwego jak karczma pijaka. Choć pochodzić z bronią na ramieniu i już człowiekowi będzie lżej na duszy... No ok, jestem stuknięty, ale nie tylko ja, wy też. Siedzisz półdupkiem przez całą noc na jakiejś gałęzi albo na jakiejś dziurawej ambonie, piździ jak w kieleckim na dworcu, że głowę chce urwać, a ty schowany za słupkiem ambony na dzika czekasz. Dobrze jak go strzelisz, bo różnie to bywa, a bywa tak, że przesiedzisz całą noc i nawet kity nie widziałeś. A jak strzelisz, upaprany w farbie, przesiąknięty dziczym smrodem wracasz do domu na ostatnich nogach i już w progu krzyczysz: - strzeliłem dzika! Domownicy patrzą na ciebie z politowaniem, a ty się cieszysz jak głupi bateryjką. Żona zła, bo znowu nic nie było, a te stroje, jak to Józef nazywa fiku miku w nakastliku, leżą od dawna nie ruszane, to z czego ma się cieszyć, że dzika strzeliłeś?! Oj, wszyscy jesteśmy równo stuknięci. Jadę już trzecią godzinę, nigdzie więcej nie staję, bo chcę być jak najszybciej w lesie, by jeszcze za dnia zrobić obchód. Monotonię mojej jazdy przerwał wyprzedzający mnie samochód z kajakiem na dachu. Po chwili zwolnił i zrównał się ze mną. Odwróciłem głowę w jego stronę. W środku auta widzę dwie młodziutkie, roześmiane sikoreczki. Poszczebiotały coś do siebie, po czym ta, na siedzeniu pasażera podniosła sweterek do góry, a mym starym, lecz bystrym jeszcze oczom, ukazał się cudowny obrazek: dwa, sterczące, prześlicznie cycuszki. Po czym samochód przyspieszył i odjechał. O kurza stopa, zbytki smarkulom w głowie. Ot, doczekał się człowiek czasów, kto by pomyślał, trochę mnie to ożywiło, nie tylko do jazdy. Do łowiska dotarłem tak jak planowałem, jeszcze za dnia. Wpisałem swój pobyt na bramie i ostatnie osiem kilometrów już leśną drogą pojechałem do naszego rejonu. Wypuściłem psa i z bronią na ramieniu ruszyliśmy na obchód. Tropy te same co zawsze: jeleni, wilków, niedźwiedzia i świeży trop łosia. Moja suka do tropu wilka podchodziła na sztywnych łapach ze zjeżoną sierścią, a w drodze powrotnej trzymała się mnie bardzo blisko, no cóż życie każdemu miłe. Usiadłem wygodnie w fotelu. Popijając herbatę z odrobiną rumu obserwowałem martwy zrąb, na którym jak do tej pory nic się nie działo. Zmierzch zapadał powoli. Po kilku godzinach siedzenia widziałem trzy łanie i lisa, nic więcej. Zmarzłem porządnie i o drugiej trzydzieści zapaliłem samochód, by rozgrzać jego wnętrze. Po jakiejś półgodzinie zgasiłem i rozebrany wsunąłem się do śpiwora. Kaja próbowała położyć się na mojej poduszce, ale w porę jej odebrałem. Obrażona położyła się w nogach. Długo zasnąć nie mogłem. Do głowy przychodzą durne myśli, no bo co to za przyjemność, by ktoś powiedział, jechać taki świat drogi, by na zrębie w nocy posiedzieć. Faktycznie nie ma czego zazdrościć. W mieście, w nocy można miło spędzić czas, to prawda, szczególnie w Montrealu. Francuzi przywieźli ze sobą rozpustę, bo naród to rozpustny, im tylko zabawa w głowie a nie robota jak nam. Ja to tam liberał urodzony i zgodnie z modą idę, to też nic złego w tym nie widzę, ale ja wolę las. Nie wiem kiedy zasnąłem, ale obudziło mnie warczenie psa. Kaja ze zjeżoną sierścią na grzbiecie warczy i co chwila odwraca głowę w moim kierunku. Szyby w samochodzie mam przyciemnione i nic przez nie dostrzec nie mogę. Księżyc jak na złość zaszedł za chmurę, coś się kurcze dzieje na zewnątrz. Słyszę wyraźnie, że coś chodzi, coś się porusza, staje i znów idzie, tak jakby coś szukał. Cichy, ledwo dosłyszalny trzask złamanej gałązki, elektryzuje mnie do reszty. Przestaję nasłuchiwać i gdybać, sięgam po broń, wkładam do luf dwa naboje półpłaszczowe i zamykam przykrywając broń śpiworem. Nakładam spodnie i buty. Kaja przestała warczeć i jest przy mnie. Zastanawiam się, czy to co chodzi, to człowiek czy zwierz. Jeśli to Indianie, to źle trafili. Pójdę siedzieć ale łatwo swej skóry nie oddam. Próbuję przesunąć się do przodu. Szyby z przodu nie są przyciemnione, może coś zobaczę. Powoli przesuwam się na siedzenie z przodu, przystawiam głowę do szyby, lecz dalej nic nie widzę. Wydaje mi się, że to coś jest z tyłu. Odwracam się w kierunku psa, który już jest koło mnie, i w tym momencie zakołysało autem. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem przy samej szybie łeb niedźwiedzia, stojącego na tylnych łapach, opierając się przednimi o szybę samochodu. Ze strachu odskoczyłem i żebrami walnąłem o kierownicę. O kuźwa, ale mnie wystraszył. A to bandyta, ludzi po nocy straszy. Próbuję trochę ochłonąć, a ten bandzior bezczelnie zagląda do środka, zaraz mi łapami szybę wybije. Sięgam po expres, otwieram pomalutku drzwi i zachodzę go od przodu auta. Już widzę cały bok samochodu, gdzie przed chwilą był i nic, ani śladu po niedźwiedziu. Pojadł mięsa na przyczepie i to wszystko. Na pewno zwabił go zapach psującego się mięsa, a że to łakomy zwierz, to nie zważał na zagrożenie, jakie grozi mu ze strony człowieka. Wypuściłem psa. Kaja nie bardzo kwapiła się do wyjścia, ale w końcu jakoś się przełamała. Obwąchała wszystko dokładnie i wróciła do auta, by uwalić się do spania, aż autem zakołysało... Nałożyłem kurtkę. Popijając zaparzoną przed chwilą herbatę, staram się odtworzyć przebieg tej wariackiej nocy. Ale mnie wystraszył łobuz, nie powiem, lubię jak coś się dzieje, ale takie wrażenia to już nie na moje lata. Posiedziałem jeszcze chwilę i poszedłem spać. Odebrałem psu moją poduszkę, naciągnąłem na siebie śpiwór i starałem się zasnąć, lecz sen nie przychodził, przeżyte wrażenia robią swoje. Zasnąłem pewnie z uśmiechem na twarzy, bo niby nic, a jednak przygoda, która długo pozostanie w mej pamięci. Darz Bór Ziggy
|