Poniedziałek
12.09.2005
nr 043 (0043 )
ISSN 1734-6827
Moje polowanie
Wspomnienia myśliwego niestowarzyszonego autor: Nemrodzik
Właściwie nie wiem dlaczego chcę opisać moją drogę do łowiectwa. Może dlatego, że nikt nigdy w mojej rodzinie nie polował i nie uświadczysz łowieckich tradycji w moim rodzie, a może dlatego że była to droga długa i wyboista.

Zaczęło się wszystko dawno temu, pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, miałem wtedy dwanaście, może trzynaście lat i bardzo pragnąłem być leśnikiem. Kiedyś w miejskiej bibliotece wpadła mi w ręce przez całkiem przypadek książka Edwarda Kopczyńskiego pt.„Przygody łowieckie”. Przeczytałem ją jednym tchem z wypiekami na twarzy. To było to! Las, polowanie, przygoda, wspomnienie o dawnych łowach. Po prostu fascynacja! Czytałem o kolejnych mniej lub bardziej udanych polowaniach, tradycji, o tym że trzeba kochać i szanować zwierzynę i knieje. Klimat myślistwa pochłonął mnie bez reszty. Później przyszły następne powieści i opowiadania: Ejsmonda, Korsaka, Mejssnera oraz ... „Łowiec Polski” i „Gospodarstwo łowieckie” Habera. Jakież było zdziwienie ( i przerażenie) nauczycieli którzy wiedzieli mnie na przerwach w szkole z „Gospodarstwem Łowieckim” pod pachą. W zasadzie już wtedy mógłbym zdawać egzamin łowiecki gdyby tylko było można. Niestety, na razie trzeba było plany łowieckie odłożyć do czasu ukończenia studiów. Kiedy podjąłem prace na nowo odezwała się pasja bez której trudno już było wytrzymać.

I wtedy właśnie, o zgrozo, zaczął rozwiewać się mój ideał myśliwego – romantyka. Stanąłem oko w oko z szarą rzeczywistością – chciałem zostać przyjęty do koła łowieckiego. Jak to, ja do koła? Człowiek „ z nikąd”, bez tradycji łowieckich chce zostać myśliwym. Ano właśnie, chce być myśliwym i już. Pisałem podania do kilku kół, szukałem znajomości dzięki którym ktoś mógłby poprzeć moją kandydaturę. Odpowiedzi były różne: „nie bo nie”, „nie bo niema miejsc”. Było mi przykro. Czy to, że np. mój dziadek nie polował to znaczy że ja też nie mogę? O ironio losu!

I wtedy błysnęło światełko – myśliwy niestowarzyszony. Z początku trochę sceptycznie odnosiłem się do instytucji „myśliwego niestowarzyszonego” – co to za przyjemność łowów kiedy nie można zapolować w zacnej kompanii, usiąść przy ognisku trzaskającym suchym igliwiem, pogawędzić przy gorącym bigosie zmęczony trudami polowania. Nie, z tego nie można zrezygnować! Przecież to jest ważniejsze niż rozkład po polowaniu! Niestety, szybko okazało się że „myśliwy niestowarzyszony” to dla mnie jedyna szansa abym mógł zacząć polować. Chciał, nie chciał, za namową żony(chwała jej za to – bo bez niej na pewno bym nie zdecydowałbym się na ten krok), złożyłem stosowne dokumenty do Zarządu Okręgowego PZŁ. I czekałem.

Czekałem raptem siedem dni. Cóż to była za radość kiedy dostałem pismo w którym informowano mnie, że zostałem przyjęty na staż do takiego i takiego koła, od dnia itd. Przesłano mi także Dziennik Stażysty. O, św. Hubercie! Już czułem się myśliwym, już w myślach siedziałem na ambonie wypatrując czarnego zwierza! Ale radość szybko minęła. Nadszedł czas intensywnego „stażowania”. W wyznaczonym dniu stawiłem się grzecznie w miejscu wskazanym przez zarząd mojego tymczasowego koła, którego członkiem miałem być tylko przez rok. Pojechałem pełen obaw i niepokoju. Ale niepotrzebnie. Ludzie których spotkałem okazali się życzliwi, uśmiechnięci i bardzo sympatyczni. Moje ideały zaczęły znowu odżywać. Pomyślałem że chyba nie jest tak źle. To było wesołe towarzystwo, szczere do granic możliwości, pełne entuzjazmu. Szybko pokazali mi co i jak robić, aby zrobić to co należało szybko i sprawnie, a nie uciąć sobie np. palca, który jakby nie patrzeć czasami może się przydać choćby do podrapania się po nosie.

Po kilku miesiącach stażu, wypełnionego różnymi pracami gospodarczymi, przyszła kolej na pierwszy w życiu trening strzelecki. Na strzelnice pojechałem z duszą na ramieniu. Mają dać mi do ręki broń, żeby mi tylko coś głupiego do głowy nie strzeliło...! Na miejscu podzielili nas na grupki, poustawiali w szeregu, krótki instruktaż i zaczęła się palba – prosto Panu Bogu w okno! Po chwili dopiero zaczęliśmy trafiać w cel. Ale frajda była. Pod koniec treningu byłem nawet z siebie zadowolony (jak na pierwszy raz), czego niestety nie mogło powiedzieć moje lekko sine prawe ramię...

Później przyszedł czas, abym sam w ramach praktyki zbudował dwie ambony. Na szczęście kolega, który został moim „wprowadzającym z urzędu” okazał się bardzo uczynny i zaoferował swoją pomoc – bez której, jak się później okazało, niedbałym sobie rady. Po kilku dniach ciężkich walk dwie ambony stanęły na swoim miejscu. Co prawda jedna z nich w trakcie operacji podnoszenia stawiała opór i nawet nam upadła ale wszystko zakończyło się pomyślnie i w końcu stanęła tam gdzie jej miejsce.

Kiedy ambony już stały, nadszedł sezon polowań zbiorowych w których to miałem sprawdzić się jako naganiacz. To było dopiero przeżycie. Zjawiłem się na miejscu zbiórki całe trzydzieści minut wcześniej. Odziano mnie w pomarańczowy kubraczek, poinstruowano co i jak robić żeby ujść cało z życiem i jazda w łąki, pola i zagajniki. Dla człowieka siedzącego w pracy osiem godzin za biurkiem i klawiaturą był to wyczyn nie lada. Kiedy po trzech pędzeniach przywieziono ciepłą strawę w postaci bigosu, posiłek smakował jak w najlepszej pięciogwiazdkowej restauracji – po prostu poezja. Później jeszcze „tylko” trzy kolejne pędzenia i w końcu pokot, o zmierzchu, przy ognisku i sygnałach myśliwskich. To było właśnie to o czym czytałem w dzieciństwie i pragnąłem tego doświadczać! Stałem umorusany i zmęczony ale szczęśliwy że dane mi jest w tym wszystkim uczestniczyć.

Wreszcie w październiku nadszedł czas szkolenia teoretycznego. Raz w miesiącu
w sobotę i w niedzielę ruszałem na podbój tajników wiedzy łowieckiej. Pięć, sześć godzin wykładów zaowocowało pomyślnie zdanym egzaminem. Nareszcie otrzymałem legitymacje PZŁ. Jestem myśliwym! Jeszcze tylko badania lekarskie, pozwolenie na broń i... no właśnie,
i co? Ponad rok trudu, wysiłku, budowania urządzeń łowieckich, dokarmiania zwierzyny
i jestem myśliwym niestowarzyszonym. Jest to jednak mój wielki życiowy sukces, bo osiągnąłem to, na co czekałem wiele lat. I cały czas jestem dobrej myśli, że kiedyś, może już całkiem niedługo, zapoluję w zacnej kompani wytrawnych myśliwych i usiądę z nimi przy blasku ogniska.

Komentarze
11-05-2011 08:11 zwiadowcaWitaj Nemrodzik.Opowiadanie sympatycznie napisane. Dziwiłem się, że jesteś cały czas z przymusu myśliwym niestowarzyszonym, ale widzę że jesteś już w kole, które ma ładne tereny i sporo zwierzyny, a z tego co wiem, to i koledzy są weseli.Myślę, że swoją pasję realizujesz tak jak to sobie kiedyś marzyłeś. Darz Bór.
10-05-2011 22:22 postrzałekNo kolego to co mówisz niestety jest prawdziwe i "rodzina" w łowiectwie to juz chyba podstawa. Sam sie przekonałem na własnej skórze niestety. Ale mam nadzieje ze zbiore sie na odwagę i też kiedys zostanę myśliwym chociaż niestowarzszonym.
13-09-2005 07:56 janpioHeh... nie twierdzę, że w moim regionie wejść do KŁ to bułka z masłem - ale aż takich szlabanów chyba nie ma. Zgadzam się z Tobą, że cholernie istotną sprawą jest właśnie to podkreślane przed Ciebie "bycie w grupie". Jeśli do tego dodać własną pryczę i pokój w domku myśliwskim ( wespół z kolegą) - to jest to właściwy dodatek do polowaczki.
12-09-2005 17:30 WikingTwoja historia przypomina mi bardzo moją własną. No może poza tym, że u mnie pasja łowiecka zrodziła się raczej z wędrówek po górach i podpatrywaniu przyrody a nie z czytania książek..... Tak trzymaj! Ciągle niestowarzyszony (może już niedługo....:-) ) Wiking