![]() |
Piątek
22.12.2006nr 356 (0509 ) ISSN 1734-6827
Piękna zimowa sceneria. Ośnieżone buki i jodełki zastygłe pod czapami śniegu. Świeży puch tłumi odgłosy wszelkie. Jakaś taka spokojna atmosfera, miękka i kojąca nerwy. Stoję na flance u wylotu ogromnego potoku i widzę jego czeluść z zaśnieżonymi uboczami oraz usytuowanymi po prawej ręce samosiejkami jodłowymi, ale już sporymi i gęstymi. W miocie słychać Muchę i jej jazgotliwy szczek, prowadzi sarny, to jest pewne. Wpatruję się w potok z góry i całą scenerię tego zakątka mam jak na patelni. Widzę spory rudel jak z lewej strony od granicy obwodu wachlarzykiem rozpada się na stoku idąc w kierunku łukowato rozstawionej linii myśliwych. Jest ich ok. 10-15 sztuk. Pospiesznie padają mocne trzaskające sztucerowe strzały, słychać również dubeltówki. Skutków tej kanonady nie widzę, stoję bowiem odgrodzony jodełkami a w dodatku w prawo idzie zbocze i następny myśliwy stoi u góry, on widzi co się dzieje na linii ale z kolei nie ma wglądu w potok. Z prawej na lewą stronę w kierunku początku pędzenia spieszą trzy sztuki, kierując się aby wyjść z matni. Jedna jest wyraźnie mniejsza, to koźle. Nagle jakiś sygnał do nich powoduje, że zawracają i kierują się w moją stronę. Na przedzie idzie piękny rogacz z porożem w scypule, koźle i na końcu dorodna koza. Jest to tak śliczny obrazek, że z obrzydzeniem zaciskam zęby, świadom po co tutaj stoję. Postanawiam strzelić koźle aby nie narażać się na zgryźliwe uwagi i takie tam dywagacje wygłaszane przez niektórych. Sarny schodzą uboczą w potok i zaczynają podchodzić na muldę po której i z lewej i z prawej strony są jodełki. Idą jak zakonotowałem wcześniej. Pierwszy wychodzi kozioł i lekkim susem przeskakuje obok muldy, za nim koźle wychodzi z jodełek i rusza, zginam palec. Wali się w rów jak ścięte. Popod mymi nogami jak oszalała rwie w młodnik trzecia sztuka. Ale jakaś taka mała i zgarbiona... Chwilę czekam aż naganka dojdzie i schodzę w dół. Z boku muldy w rowie leży – koza. Jakiś łomot w głowie i piekielny żal. Żal tego obrazka wcześniejszego, tej idącej zwiewnym truchtem zwierzyny. Weszły w młodnik i się przetasowały, zamiast koźlęcia trafiłem kozę. Pękło jakieś ogniwo. Biorę kozę na ramię i wlokę się na miejsce zbiórki, rozradowane twarze kolegów i leżące w śniegu kilka sztuk. Zrezygnowany dokładam do tego swój łup. Sięgam po nóż... Jaworze
|