Poniedziałek
05.12.2005
nr 127 (0127 )
ISSN 1734-6827
Redaktorzy piszą
Niby „wigilijne” polowanie autor: Norbert Ziemiański
Opowiadał mi kiedyś znajomy o swoim polowaniu wigilijnym. Nie bardzo chciałem uwierzyć w opisy tego co tam się wydarzyło, ale gdy historię tą usłyszałem z ust bezstronnego naocznego świadka, postanowiłem opisać. Może wzbudzi ono jakieś refleksje u tych, co polowanie wigilijne, jak każde inne, traktują jako szansę na zdobycie kolejnej porcji mięsa.

Stacho pochodził z rodziny biednej i wielodzietnej. Na naukę "w szkołach" w rodzinie nie było ani pieniędzy ani "mody". Od najmłodszych lat uczył się zdobywać wszystko dla siebie. A to jedyną zabawkę jaką z okazji św. Mikołaja dostał do wspólnego użytkowania, a to słodycze otrzymywane sporadycznie, a to rower użytkowany wraz rodzeństwem. Być może ten ciągły niedostatek spowodował nadmierną zapobiegliwość Stacha i chęć zdobywania sukcesów łowieckich. Ta chęć szybko spowodowała, że Stacho mimo, że na co dzień sympatyczny w kole, na zbiorowych polowaniach na zające tracił przyjaciół. Mało kto chciał polować w tej samej grupie co on ze względu na dość częste awantury o sposób strzelania zajęcy. Dla Stacha dobrego strzelca zarówno odległość jak i prawidła regulaminu polowań nic nie znaczyły, gdy przed lufą pojawiał się zając. W ten sposób strzelał ich więcej niż ktokolwiek inny, a w kole chodziły plotki, że Stacho te zające sprzedaje bo inaczej musiałby cały rok jeść wyłącznie zajęcze mięso.

Polowanie wigilijne pamiętnego roku odbywało się w dość dobrych warunkach. Trochę śniegu, niewielki mróz powodowało, że zające rwały się dość chętnie umykając w kierunku linii myśliwych. Stacho wyznaczony przez zarząd na prowadzącego polowanie poczynał sobie śmielej niż zwykle. Miał władzę, która w jego przypadku była czymś nieosiągalnym. W tym przypadku umożliwiała mu takie manewrowanie naganką i myśliwymi, aby maksymalnie wykorzystać znane mu trasy poruszania się zajęcy podczas pędzenia. Jedno z pędzeń nie dało się ustawić po jego myśli. Chcąc nie chcąc Stacho musiał zająć stanowisko w zagłębieniu terenu, mając po lewej i prawej dość spore wzniesienia. Stanowisko to, chcącemu przestrzegać przepisów, nie pozwalało na oddawanie strzałów w prawo i lewo, a jedynie „na siłę” do przodu pod kątem 90 stopni do linii myśliwych. Ale nie Stachowi.

Rozpoczęło się pędzenie. Zające jak to jest zresztą w ich zwyczaju skierowały swoją ucieczkę „pod górę” czyli na stanowiska dalekie od Stacha. Jeden wybrał drogę na Stachowego sąsiada z prawej. Gdy był już około 20 metrów od myśliwego składającego się do oddania strzału, Stacho z lewej z odległości około 50 metrów oddał strzał. Odległy strzał nie położył zająca w miejscu. Zając zaczął się kręcić w miejscu, podskakiwać co skrzętnie wykorzystał sąsiad z prawej oddając unieruchamiający strzał. Po zbliżeniu się naganki obaj myśliwi udali się w kierunku leżącego zająca. Obaj szli spokojnym miarowym krokiem. Mający o wiele bliżej sąsiad Stacha podniósł zająca i wracając musiał przejść obok niego. To co nastąpiło urąga wszelkim zasadom kultury, człowieczeństwu i zwykłemu rozsądkowi. Stacho zaczął wyrywać niesionego zająca, a słowa jakie zaczęły padać z jego ust niejednego wyprowadziłyby z równowagi. Sąsiad z początku grzecznie tłumaczył, że zając był o wiele bliżej jego stanowiska więc Stacho powinien zaczekać na dwa niecelne strzały, że strzał Stacha był na odległość ponad dozwoloną normę, że strzelał w kierunku szczytu wzniesienia, za którym mogła pojawić się naganka, że proponuje sprawę rozpatrzyć w trakcie przerwy z udziałem postronnych rozjemców. Na nic zdały się tłumaczenia. Stacho zaślepiony perspektywą utraty zająca stawał się coraz bardziej napastliwy, a jego ruchy coraz bardziej szalone. Prowokowany sąsiad zaczął odpłacać pięknym za nadobne. Padały słowa na k... na ch.... O mało co nie doszło do rękoczynów. Naganka stojąca obok traktowała sceny jak swoistego rodzaju widowisko.

Po tym miocie planowana była przerwa i opłatek. Sytuacja się uspokoiła i sąsiad Stacha wręczył problematycznego zająca Stachowi stwierdzając, że jeśli tak bardzo potrzebuje mięsa to on mu go odstępuje. Wziął opłatek i połamał się ze Stachem, życząc mu samych sukcesów i zawsze dobrej atmosfery na polowaniach. Koledzy dzielący się opłatkiem nie byli tak rozmowni jak zwykle. Komentarze, których nie dało się uniknąć były suche i z cyklu „nie widziałem”, „patrzyłem w inną stronę”, „byłem daleko na flance” itp. Tylko jeden młody myśliwy starał się wziąć stronę Stacha bezsensownym stwierdzeniem „nie strzela się do trupa”. Całego spektrum niebezpiecznego i naruszającego zasady polowania nikt jakoś nie chciał zauważyć. Może krytyczne uwagi powstrzymałyby zapędy Stacha?

Być może na tym można by zakończyć tą historię. Ale nie w przypadku Stacha. Nie wystarczyło mu, że kolejne kilka kilo mięsa zdobył. Wykorzystując władzę nadaną mu jako prowadzącemu polowanie, na odwrocie protokołu polowania wysmażył wielki elaborat o „nieetycznym” zachowaniu się jego sąsiada, zabraniu mu zająca, używania słów wulgarnych, które z błędami ortograficznymi zamieścił w tym „doniesieniu”, opatrując całość dzieła wnioskiem o ukaranie „sprawcy”. Zarząd znając zajście także z relacji innych uczestników polowania oraz charakter Stacha, zwłaszcza po licznych zachowaniach w podobnej sytuacji, ograniczył sprawę do rozmowy wykonanej przez łowczego koła z zainteresowanymi. Koledzy zaś długie lata wspominali „wigilijne polowanie”, w którym zamiast zwierzęta przemówić ludzkim głosem, myśliwi przemówili głosem zwierząt.