Czwartek
25.10.2007
nr 298 (0816 )
ISSN 1734-6827
Listy do redakcji
Drugi reportaż z wojażu autor: jani
Realizacja marzeń

Marzenia są zwykle utożsamiane z dzieciństwem. Bo to dzieci marzą o nowej zabawce, choince i prezencie na św. Mikołaja.
Gdy dzieci trochę podrosną, zakres marzeń zmienia się w zależności od zainteresowań. Jedni marzą o rowerze, inni o internecie albo samochodzie. Może niektórzy o tym i o tym: hurtem.
Gdy miałem tyle lat, co dzisiejsi gimnazjaliści, moje zainteresowania skupiały się wokół książek. Pochłaniałem je bez konieczności narzuconej obowiązkową lekturą i nakazami nauczycieli. Jedną z nich, zaczytywaną zresztą do dziś, była powieść Jamesa Olivera Curwooda.
Nie mogłem oderwać się od pięknej i tajemniczej przyrody w "Łowcach wilków", którą Autor przedstawiał tak sugestywnie, że już wtedy powiedziałem sobie: muszę tam być!
Marzenia mają to do siebie, że nie zawsze dadzą się zrealizować. Im dłużej trwa oczekiwanie, tym bardziej człowiek wytęża swoje siły, tym mocniej pragnie, by to się stało.
Życie człowieka bez marzeń jest smutne i ciężkie.
Kiedy się dorasta, gdy przybywa lat, a także obciążeń związanych z codziennością, dążenia do spełnienia przyoblekają inną postać. Wtedy szuka się sposobów i możliwości realizacji.
Może zresztą czasem jest tak, jak w piosence braci Zielińskich: nie w tym rzecz, by złapać króliczka, lecz by go gonić!
Więc gonimy króliczka, a on ucieka!
Ścigamy swe marzenia, a one się oddalają. I już wydaje się, ze umkną na zawsze, gdy zdarza się cud!
Pomaga nam przypadek!
Ze strony zupełnie innej, niż się spodziewaliśmy, przychodzi pomoc.
Ze mną też tak było! Zaproszenie dostałem niespodziewanie.
Przyszło z kraju, z tego miejsca, które wymarzyłem sobie w dzieciństwie. To tam, w północnej Kanadzie, działa się akcja powieści Curwooda „Łowcy wilków”. Jej bohaterzy wędrowali i przeżywali niezwykłe przygody w dorzeczu rzeki Albany, wpadającej do Zatoki Hudsona. To najdziksze miejsca północnoamerykańskiego terytorium. Miałem tam teraz jechać, 7 tysięcy kilometrów od mojej wsi. Gdybym taką odległość chciał przebyć samochodem, a nie przeszkodził ocean, musiałbym jechać bez przerwy tydzień. Nasz nieistniejący już transatlantyk Batory płynął dwa tygodnie. Samolot przeleciał z Warszawy do Toronto w Kanadzie w 8 godzin.
Daleko tam i całkiem inaczej.
Pierwsze zaskoczenie już w autobusie po wyjściu z portu lotniczego.
Wrzucamy 2,40 dolara do puszki obok kierowcy i nie dostajemy biletu. Pytam moją przewodniczkę, dlaczego, co w razie kontroli?
Uśmiechnęła się: nie ma żadnej kontroli, bo nie ma biletów. Przesiadamy się do metra na ten sam nieistniejący bilet. I znów na autobus, którym dojeżdżamy do jej domu. Tam pierwsze rozmowy: jak to funkcjonuje? Wstyd mi zapytać o jeżdżeniu „na gapę”, tam nawet takiego słowa nie ma!
W późniejszych podróżach po Kanadzie spotykam więcej takich sytuacji. Przy drodze stoi stół ze spakowanymi w wytłaczanki owocami. Obok pudełko na pieniądze. Jeden, dwa lub trzy dolary. Bierze się owoce, zostawia pieniądze. Sprzedawcy nie ma. Przyjdzie wieczorem, zabierze swoją własność. Jeśli coś kosztuje 4 dolary, kładę pięć, a dolara reszty zabieram lub zostawiam dla właściciela owoców. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by ktoś zrobił inaczej!
Kilka godzin zajęło mi wytłumaczenie tamtejszym, co to jest „zaświadczenie”. Do czego jest potrzebne? Ano, że mam taki adres, albo tyle zarabiam, albo nie byłem karany (wiedzą u nas o tym zaświadczeniu szczególnie kandydaci na prawo jazdy!!!).
To nie możesz powiedzieć sam, ile zarabiasz? Albo, że nie byłeś karany? Dlaczego ktoś to może zrobić za ciebie? To jemu się wierzy, a tobie nie?
Jak to miałem im wytłumaczyć?
Jak to miałem im wytłumaczyć, że ja jestem podejrzany o wszystkie zbrodnie świata, dopóki nie udowodnię zaświadczeniami i pieczątkami właściwych urzędów, że tak nie jest!
Śmieszne? Ale jakie to żałosne! I jak mi było wstyd!
Ale ja tam pojechałem śladami bohaterów Curwooda. Płynąłem dzikimi rzekami Kanady, przedzierałem się przez nieprzebyte gąszcze, by zdobyć mięso na obiad, ze strzelbą w ręku, ubezpieczając się przed atakiem niedźwiedzia, szedłem nad jezioro, by popłynąć łódką (indiańskie canoe) na ryby. Jeśli nie upolujesz lub nie złowisz, nie będzie obiadu – mówił mój gospodarz. Nauczyłem się od niego oprawiać zwierzynę na indiański sposób i filetować olbrzymie szczupaki według jego patentu.
Być w Kanadzie i nie zobaczyć Niagary – to nie do pomyślenia. To tak, jak być w Rzymie i nie zobaczyć Papieża.
Patrzyłem na ten najsłynniejszy wodospad świata ze wszystkich stron: z góry, z dołu i od wewnątrz! Masy wody z hukiem walące się z wysokości ok. 50 metrów na przestrzeni ponad kilometra robią niezwykłe wrażenie. 150 milionów litrów na minutę!
Piszę to wszystko dlatego, by pokazać, jak warto mieć marzenia. Bo może się zdarzyć, że się one kiedyś spełnią.
Wtedy trzeba marzyć o czymś innym.
Może też się spełni?

PS.
Troszkę odszedłem od samego tematu polowań (i jak w gawędzie powtarzam czasem, i tak będę robił w następnych odcinkach, te same zdarzenia, bo one ilustrują tamtejsze obyczaje). Myślę jednak, że nie można opisywać łowów w tym kraju bez zrozumienia „duszy” Kanady.
Tę najszerzej i najpiękniej opisał Joe Starski w swoich książkach.
Warto przeczytać!