Wtorek
30.10.2007
nr 303 (0821 )
ISSN 1734-6827
Listy do redakcji
Trzeci reportaż z wojażu autor: jani
Droga na północ

Wyjeżdżamy z St. Catharines o świcie. Pojemniki z naszymi rzeczami już zapakowane do przyczepki, Uzik w swojej klatce leży zwinięty w kłębek na dywaniku i drzemie.
Joe siada za kierownicą swego pożeracza kilometrów (tydzień wcześniej wrócił z kampu, do którego znów jedziemy).
W jedną stronę 900 km.
Uhonorowano mnie miejscem obok kierowcy, choć się wymawiałem.
Na miejsce dotrzemy późnym popołudniem. To tak, jakbyśmy z Ustrzyk Górnych jechali do Szczecina. Tu jest blisko, jeśli dojeżdża się tego samego dnia, jeśli nie trzeba nocować po drodze.
Okrążamy jezioro Ontario, na północnym brzegu leży Toronto. Wpadamy w kłębowisko autostrad: plątanina zjazdów, rozjazdów, tuneli, wiaduktów i estakad. Już dawno straciłem orientację przestrzenną, sam zginąłbym marnie. Ale oznakowanie dróg i kierunków bezbłędne: numery tras i nazwy miejscowości czytelne i widoczne z daleka. Nikt nie pomazał czarnym sprayem tablic, nikt nie wyrwał drogowskazów i znaków. Łatwo to tam zrobić: warstwa gleby jest cienka; nie da się wkopać słupków, więc stoją na betonowych stopkach. Niektóre zakotwiczone stalowymi linami. Widocznie tam nie skupują złomu!
Mijamy Hamilton, Burlington, Oakville, Mississauga (dopiero po powrocie do Polski dowiaduję się, że tam mieszka kuzynka FrYcA, kolegi z naszego forum). W Toronto skręcamy na północ, ciągle autostrada, autostrada, autostrada. Nie dwa paski dziurawego asfaltu, ale trzy, cztery lub pięć szerokich pasów ruchu. I to na przestrzeni może dwustu kilometrów. Dalej też piękna droga, na pewno lepsza niż z Kutna do Warszawy. Dokoła skalisty teren, bagna i woda, woda: Joe mówi, że ćwierć miliona jezior, więc mu wierzę.
Sterczące na kilkanaście metrów skały rozsadzono dynamitem, gruzem zasypano wgłębienia: nic się jakoś do tej pory nie zapadło ani nie pękło. W moim rodzinnym mieście wiadukt remontowano dwa lata. Tam to trwa trzy tygodnie. I to tylko nocą, w dzień otwiera się przejazd.
Aż się wyć chce z żalu!

I znów puszcza, ale powoli daje o sobie znać tundra. Rachitycznieją świerki, coraz więcej suchych kikutów drzew. Nie wyrastają wysoko: te, co wyrosły przewraca wiatr. Co pewien czas zwiastun nowej miejscowości, jakieś Lake's lub Creek. Rozbawia mnie jedna z tablic: 1200 mieszkańców, do centrum 42 km! Ha ha, metropolia. Ale śmiech mi przechodzi, gdy tam wjeżdżamy. Kościół, Policja, sklep i szpital. Taki na 10 łóżek. Lekarz i 2 pielęgniarki. Służba zdrowia, leki i zabiegi są bezpłatne. Przed szpitalem lądowisko dla śmigłowca. Nie śmiałem zapytać, czy szpital ma długi.
Opowiadam współtowarzyszom podróży, że w tych stronach dzieje się akcja Curwoodowskiej powieści, która jest częstym motywem moich rozmów. No i właśnie mijamy Kenogami. Kto czytał Łowców wilków, ten wie. Ale to nie to Kenogami, powieściowe nad jeziorem Nippigon jest 200 kilometrów na West. Mimo to Joe fotografuje mnie pod tablicą.
Już całkiem tundra wokół. Jeziora z maleńkimi wysepkami, na których stoją malownicze domki. Obok jednej z wysepek na wodzie pływający niby "barak". To garaż, taki wodny garaż. Tu właściciel "parkuje" swoją łódź. Nie chcę już powtarzać, że tu się nie zamyka nawet garażu na wodzie. Ale za to przed każdą ludzką siedzibą narodowa flaga; czerwony liść klonu dumnie powiewa przed parterowymi domami.

Dojeżdżamy do Cochrane. Dalej na północ się nie pojedzie, można pieszo. Droga prowadzi na wschód lub zachód. My jedziemy na zachód. Ale przedtem robię sobie fotkę pod pomnikiem białego niedźwiedzia. Wjeżdżamy w jego krainę. Dużo w Kanadzie takich pomników.
Wysnułem więc wniosek i stworzyłem teorię praktycyzmu. Kanadyjczycy są bardzo praktyczni. U nich wszystko robi się dla ludzi i ich wygody. Przez 16 dni moich tam wojaży widziałem tylko jeden pomnik człowieka, generała, który pokonał w bitwie Amerykanów. On wznosi się nad Niagara Falls. Pozostałe pomniki są wizerunkami zwierząt: niedźwiedzia, łosia, loona (to nasz nur) i bobra. Rozsądne, bo nie trzeba ich (tych pomników) burzyć po zmianach władzy! Jedno z mijanych małych miasteczek miało trzy ulice: First St., Second St. i Trzecią ulicę. W jakimś naszym powiatowym grajdole spotkałem Ulicę Imienia Siedemnastego Pułku Ochotniczych Wozów Drabiniastych. Przynajmniej koperta zapisana, jak się list adresuje!

Autostrada skończyła się, ale droga jeszcze lepsza niż do Warszawy.
Po pięciuset kilometrach nagle zmienia się krajobraz. Znikają wzniesienia, skały i bagna, wjeżdżamy na równinę. To miejscowość New Liskeard. Na polach zboża, niezbyt wysoka kukurydza, jakieś nieznane mi rośliny, coś jak proso i gryka. Tuż przy drodze, 20 może 30 metrów stadka gęsi kanadyjskiej, niesłusznie nazywanej berniklą. Pamiętam tę gęś z filmu, w którym latały za awionetką. Żerują na rżyskach. Nikt na nie nie poluje, choć pewnie w co drugim samochodzie jadącym na północ arsenał. Bo tu się nie strzela!

Dojeżdżamy do Smooth Rock Falls, by wkrótce skręcić na ostatni odcinek drogi: 20 km szutrowej nawierzchni prowadzącej do 9 campów. Tę drogę zimą odśnieża zarząd miasta, choć tam mieszka jedna Rodzina. A ściślej Bag z żoną, która spaceruje po ścieżkach z rozpylaczem pieprzu. To na niespodziewany atak niedźwiedzia. Ja wychodziłem na podwórko Campu Starskich z dubeltówką. Też z powodu niedźwiedzi.
Wjazd przez bramę znaną z fotek w galerii, szybko rozpakowujemy bagaże i Joe wyprowadza ATV z garażu. Zaczyna padać deszcz. Ale co tam deszcz! Ja tu jechałem 7 tys. kilometrów, żaden deszcz mnie nie przestraszy. Jarząbki strzela się od jutra, 15 września. Dziś jest czternasty.
Siadamy z Joe na squada i jedziemy na objazd łowiska.
Fajne łowisko: aż do bieguna żywej duszy, no może poza kilkoma domkami. Jeden z nich nazywa się Fort Hope!
Dla mnie to już nie nadzieja, to się spełniło!
W strugach deszczu i bryzgach błota spod kół, w szaleńczej jeździe przez bezdroża mój przyjaciel Joe pokazał mi, gdzie od jutra będziemy polować. Wokół nieprzebyty gąszcz, plątanina zwalonych drzew, głazów jak po trzęsieniu ziemi, wykrotów i bagien. Zjechanie z dziurawej ścieżki grozi utknięciem. Woda leje się za kołnierz, kaptur kurtki już dawno zerwał pęd powietrza. Czuję, że woda z góry i z dołu spotkały się gdzieś w okolicy pasa. A pewnie tu i tam siedzi na drzewie jarząbek, ale go w ciemnościach nie widać. Za to na pewno widać niedźwiedzia, a właściwie to, co zostawił! Szczęśliwie, że nie chlapnęlo na nas, rozjechane kołami ATV!
Po 2 godzinach wracamy do campu. Ogień bucha w kominku, więc rozkładamy ubrania do wysuszenia: rano z Pawłem na jarząbki!
Jeszcze tylko kąpiel, kolacja.
A potem ze szklaneczką szkockiej długo w noc słucham opowieści jak z bajki.
Opowieść snuje niezrównany gawędziarz, znawca tamtejszej przyrody i kultury, Joe Wspaniały!
Potem druga szklaneczka i spać!
Jak bardzo chciałbym tam wrócić! Grażyna i Joe, zaprosicie?
Darz bór!