![]() |
Środa
29.10.2008nr 303 (1186 ) ISSN 1734-6827
Wilki fascynowały mnie od zawsze. Ich umiejętność współpracy w grupie mogłaby stanowić przykład dla wielu zarządów mniejszych lub większych przedsiębiorstw. Podziwiałam ich urodę, inteligencję i sposób porozumiewania się. Przeczytałam chyba wszystko od Curwooda począwszy i skończywszy na Kossakowej, po drodze połykając mniej i bardziej naukowe opracowania zagraniczne i krajowe. Każdy wilczy trop, jaki spotkałam podczas swoich wędrówek po leśnych ostępach napawał mnie nadzieją, że kiedyś ten piękny drapieżnik na stałe zagości w polskich borach i właśnie on, a nie „grzmiący kij”, będzie Wielkim Selekcjonerem. Gdzieś w Tatrach, na górskim szlaku, zawiodła mnie dróżka do góralskiego szałasu, na tzw. posiady góralskie, na których mój ukochany, podhalański folklor niestety nie wytrzymywał konkurencji z muzyką disco i strojami narciarskimi. Surowe płazy odgradzały ciepłe wnętrze od hulającej na zewnętrz zawieruchy, gazda w gustownej kurtce Adidas, pogwizdując cicho przebój Jenifer Lopez, układał na rusztach zawieszonych nad ogniskiem, kawałki mięsiwa i oscypki. O tej porze roku, skomercjalizowane bacówki nie produkują tych góralskich serków z owczego mleka, bo owce jak świat światem na śniegu się nie pasą, ale gazda mówił „co mają foremecki lezeć bezuzytecnie”, więc gospodyni skwapliwie wyciskała oscypki z „krówskiego mleka" soląc je obficie dla zmylenia ceprów. Zapach pieczonego mięsa i kiełbasy mieszał się z dymem, który złośliwie nie uchodził przez dziurę pod okapem, tylko kręcił po izbie wyciskając łzy. „Będę jutro śmierdzieć jak wędzona szynka – pomyślałam - wszystkie psy w okolicy będą za mną biegały”. Ale cóż było robić, chciałam góralszczyzny, to ją miałam, a że w wydaniu new age, to już inna rzecz. Ogień płonął, goście zaczynali się schodzić, każdy coś tam za pazuchą targał, na sękatych ławach szczękało szkło, ten i ów wychylił zdrowie gospodarzy, zagryzając pajdą chleba ze smalcem. Z ustawionego w kącie odtwarzacza CD rozległa się góralska muzyka; jakiś damski głos, przy akompaniamencie syntezatora, usiłował zniechęcić mnie do chodzenia po górach. Na trzeźwo się tego słuchać nie da, a po pijaku, ciężko będzie jutro na szlak wyjść. Siedziałam więc jak cielę, rozglądając się po kątach i usiłując odszukać gdzieś atmosferę znaną mi z „Opowieści spod Giewontu” i XX-lecia międzywojennego, które jako pierwsze, w osobie doktora Chałubińskiego, na większą skalę, odkryło uroki Zakopanego i okolic. Na malutkim stryszku, tuż pod daszkiem szałasu, gospodarz zrobił sobie lamus i poupychał na nim stare sprzęty: owędzona na ciemny orzech szafka, „warcula”, czyli kołowrotek, który pewnie runo niejednej owcy przerobił na motki, stare portki z parzenicą i mnóstwo innych przedmiotów, których przeznaczenia nie znałam. Pod stryszkiem ścianę zdobiła gustowna makatka z napisem „Soli i chleba w domu potrzeba” i drewniane talerze z lat 70-tych. Mój wzrok przyciągnęły jednak nie stare sprzęty, mimo, że zawsze mnie fascynowały, ale włochaty błam wiszący nad jedną z ław. Podeszłam jak zahipnotyzowana i wyciągnęłam rękę; pod palcami poczułam miękkie futro, z gęstym przysierstkiem. Wilk! Nie mogłam się mylić! Tyle razy widziałam wilka w zimowej szacie, że byłam pewna swoich odczuć. Kiedy za moimi plecami impreza toczyła się w najlepsze, ja oczami wyobraźni widziałam pięknego basiora przemykającego się między drzewami: migdałowate oczy patrzyły uważnie na mnie, jakby chciały powiedzieć: „byłem panem tych lasów, a teraz wiszę tu jak szmata, a ty jesteś pierwszą osobą, która mnie zauważyła od czasu kiedy tu zawisłem przed laty”. Z zamyślenia wyrwał mnie gazda, podtykając pod nos kieliszek z okowitą; śmierdziało toto i ani chybi było własnej produkcji, więc wzdrygnęłam się tylko i przecząco pokręciłam głową. „Ładna skóra - zagadnęłam - piękne zwierzę musiało być”. „A pikne było, paniusiu - beknął głośno Góral - rogi miało, że hoho! Ale wujka kiedysik pogonił jak z karcmy wracał po pijoku, to kazali zaślachtować. Mięso niezdatne było, śmród jak to z capa, to chocia ta skóra się zdała, bo płazy w tym miejscu jakosik się rozlezli”. Czar prysł; baśniowa, wilcza sierść okazała się starą, wyleniałą, skórą z agresywnego kozła. Wzięłam od gazdy wzgardzony wcześniej kieliszek i wypiłam jednym haustem. Ohyda, ale pomogło. Chyba powinnam się jeszcze dużo nauczyć o wilkach.
|