Piątek
25.09.2009
nr 268 (1517 )
ISSN 1734-6827
Moje polowanie
Szaleństwo autor: ANDY
Końcówka września. Knieja dostaje kolorów. Zielone zastępuje złote i żółte. Miejscami widać nawet miedź i czerwień. To czas nostalgii i początek okresu przemijania. Póki co jest ciepło i wiatr się nie tłucze a ziemię spowija jakiś błogi, tkliwy spokój. Późnym popołudniem zostawiam samochód na żwirowej drodze tzw. Spychaczówki. Obrządek wyjmowania broni i optyki. Zajrzenie do lufy i wciśnięcie do opornego magazynka 3 naboi. Nigdy więcej nie wkładałem do Mausera 98. Przy pięciu sprężyna stawia spory opór przekładający się na siłę przeładowania. Zresztą - po co. Myślistwo indywidualne to praktycznie jeden strzał. Okazji do poprawki z reguły brak. Zawsze jakąś wyszukaną elegancją przemawiały do mnie pojedyncze sztucery łamane. To jest kwintesencja wypracowanego i celnego strzału. Niestety, ta kwintesencja tak mocno waży w portfelu... z wyjątkiem sowieckiego Iża. Szkoda, że to takie toporne jest i na optykę obskurne. Ale ten który miałem strzelał dobrze...

Zapinam pas z ładowniczką i nożem, na szyję wędruje lornetka. Na wszelki wypadek biorę kurtkę. To lekki amerykański wynalazek dla armii z gore-texu. Trochę szeleści ale wody nie puści. Poza tym jest bardzo mocny i obszerny z różnymi wynalazkami typu – przecięcia pod pachami na zamek pozwalającymi uzyskać dobrą wentylację w tym bądź co bądź – kondonie – chociaż to membrana. Biorę kurtkę bowiem mimo tego idyllicznego nastroju, na dalekim horyzoncie widać chmury, których kolor i kształt rodzi refleksję. Wiele lat bytowania z przyrodą, czy to w górach, jeziorach czy na morzu, nauczyło mnie jednego. Zawsze wychodząc w plener uważnie popatruję w niebo. Jego kolor, chmury i ich ruch są dla tego co potrafi czytać z wskazówek jednoznacznym drogowskazem pozwalającym chociaż w przybliżeniu określić to co nieuchronnie nadejdzie a co tak precyzyjnie i z określonym wyprzedzeniem serwuje nam często bezlitosna aura. Jest to pewien rodzaj eleganckiej przestrogi – ja ci wskazywałam co uczynię – ty zrobisz co zechcesz...

Jeszcze raz rzucam spojrzenie na stojącą w bezruchu knieję i parę niewinnych obłoczków dopełniających najbliższej wizjery lasu. Kątem oka widzę jednak jak daleki horyzont z wypiętrzonymi cumulusami staje się zlewać z jednolitym tłem odległych wzniesień z porastającym je lasem, granatowym z dużej odległości. Wszystko to tak odległe i lekko zamglone tą jesienną już nutką sprawia, że kieruję stopy w małą przerwę między sterczącymi gałęziami sporego młodnika. Tam ma początek zarośnięta i wąziutka ścieżyna idąca w skos opadającej do potoku uboczy. Lekko zdekoncentrowany czarem tego zakątka i kolorami podziwiam opadające jeszcze niezbyt liczne pożółkłe liście, które już dopadła pora przemijania i które po paru sekundach spoczną na ekranie zeschłych zeszłorocznych liści i traw i wtopią się w nie. Tak niedawno były jasnozielonymi mechatymi zwitkami w brunatnej otoczce łuski, której dotknięcie ujawniało lepką maź ją pokrywającą. Każdy krzew i drzewo wydzielało tajemnicze i słodkie wonie, kusiło rzesze owadów i motyli słodką wydzieliną. Teraz zeschłe i wysuszone zamierają w cieniu i wydzielają ten smętny zapach jesieni. Tę ckliwą woń śmierci tak charakterystyczną i jednoznacznie kojarzoną. Reszty dopełnia zapach butwiejących grzybów i innych trudnych do zidentyfikowania roślin czy ściółki.

Otrząsam się z zamyślenia. Wszak na ramieniu mam broń i wszedłem w otwarte podwoje Tej Czarodziejki a Ona nie pozwala sobie nigdy na roztargnienie. Tężeję wewnętrznie i zaczynam podchód z całym kunsztem mięśni i zmysłów. Lata doświadczenia robią swoje. Pomimo sieczki drobnych patyków i suchego listowia nie robię zbędnego hałasu. Wolno wędruję coraz niżej kierując się do krawędzi obrywu nad potokiem. Dalej w zasięgu wzroku przestrzeń potężnego zrębu po zeszłorocznym wyrębie. Obok mnie pnie potężnych buków, tam kępki niziutkiego samosiewu i pióropusze sitowia – ta część jest lekko podbiegła wodą z sączących się licznych źródełek. Obecność wody ma wpływ na suchość podłoża a właściwie na jej brak. Pozwala to na bardziej cichy krok i likwiduje obawę zakłócenia spokoju zwierzynie. Przystaję obok buka i sięgam po lornetkę aby zajrzeć głębiej w ciemną czeluść jaką tworzy potok i gęsty las pokrywający lewą stronę uboczy. Szkła wędrują wachlarzykiem szukając jakiegoś ruchu i czegoś co każdy łowca chce zobaczyć. Wiatr mam w twarz i jestem przekonany, że warunki mam idealne. Nic bardziej mylnego. Potężny łomot po mej lewej ręce. Z kępy niskiego i gęstego młodnika coś zrywa się szalonym susem. Kieruję szkła w tym kierunku i widzę potężny zad. Obok drugi. Jelenie? Suknia jest jednak dziwnie ciemna a podbicia badyli jaśnieją dziwacznie. Puszczam lornetkę która boleśnie obija mi pierś i zrywam sztucer z ramienia. Nim piętka wskoczy w ramię jakimś cudem przerzucam skrzydełko bezpiecznika. Przy nisko osadzonej lunecie jest to piekielne trudne zadanie. Łapię pełne światło i właśnie w lunecie postanawiam zobaczyć z czym mam do czynienia. Koncentruję się na większej sztuce, mając nadzieję na byka. Zad znika w kępie ale dalej jest zupełnie czysto. Jeśli zachowa kierunek będzie jak na patelni. Znika w potoku. Chwila niepewności – gdzie poszedł? Jest. Na zbocze wchodzi potężna sylwetka. Rzut oka – co to jest? Na łbie nic nie ma jeśli nie liczyć potężnych łyżek. Długi - koński - łeb z potężnymi chrapami. Suknia szarobrunatna - bardziej popielato czarna. Charakterystyczna sylwetka. To łoś. A dokładnie klempa. Oczy w moją stronę i zwraca łeb do stoku. Za nią mniejsza taka sama w kształcie ale jaśniejsza sylwetka. To łoszak. W belkach lunety mam partona mego koła. To dziwaczne, wręcz prehistoryczne zwierze. Mocarza puszczy – jak go nazywał B. Swiętorzecki. Stoję zafascynowany i ogromnie wzruszony. Nie czuję zmęczenia rąk którymi trzymam sztucer przy twarzy. Łosie stoją spokojnie ale widać, że wiedzą o obecności człowieka. Jestem pod wiatr – o co chodzi? Po mej lewej ręce zbocze opada w dół zakręcając w kierunku łosi. Jestem na tle olbrzymiego ekranu jaki stanowi zbocze. Wiejący prostopadle doń wiatr odbija w lewo i niesie mój odwiatr w kierunku łosi. Nie spłoszyłem ich podchodem, po prostu mnie poczuły. Odejmuję broń od twarzy i zabezpieczam. Wolno zakładam na ramię i sięgam po szkła. Mam przed sobą w naturze te dziwaczne stworzenia których winnym się spodziewać. Nadleśnictwo zawiadamiało, że mogą się pojawić. Wiele kilometrów stąd zjadły sadzonki na szkółkach. Prędzej jednak krokodyla w Wisłoce spodziewałbym się niż łosia w łowisku. Szczypię się w policzek – jednak dalej stoją. Matka trąca małego w szyję i przeciąga szerokim jęzorem po nim. Jak krowa, choć pewnie do tego zwierza nie pasuje to porównanie. Stoję zafascynowany i ogromnie wzruszony. Ta Pani dziś jest szczególnie dla mnie łaskawa. Chłonę ten widok i zupełnie nie zwracam uwagi na mocny, szarpiący twarz podmuch. Sitowie na zrębie faluje gwałtownie a ja dziwnie obojętnie reaguję na wszystko.

Głuchnę i ślepnę kompletnie od bliskiego uderzenia gromu. Na twarzy tysiące kłujących igiełek. Burza – skąd, dopiero przecież tak idylliczny obrazek. Zdumiony podnoszę oczy i mam przed sobą kompletnie czarny ekran podbity jakąś dziwną poświatą. Wąski wał kręcących się jak walec chmur z piekielną szybkością zmierza w moją stronę. Nie mam szans zdążyć się schować czy usiłować dobiec do samochodu. Dopadam buka, grubego i opasłego razem z piekielnym uderzeniem pięści wiatru. Przyklejam się do szorstkiej kory. W cholewę wysokiego buta wciskam lufę sztucera aby nie tworzyła anteny nad mym ramieniem. Zresztą jak palnie w buka pod którym stoję…

Trzask rozdzieranego powietrza szarpie uszy raz za razem. Potężne buki zamiatają czuprynami jak wątłe źdźbła trawy. Sitowie kipi jak rozszalała powodziowa rzeka. Biały szkwał. Ściana poziomo niesionej wody opalizująca niesamowitą różową poświatą. Wciskam się cały w pień buka i widzę jak pod wpływem potężnych uderzeń huraganu pęka kora i robią się w niej szczeliny. Wkoło latają gałęzie i konary razem z zawieją liści i patyków. Uderzenia deszczu w twarz są jak garść grubego śrutu, bolesne. Przyklękam u podstawy buka, którego potężny pień stanowi póki co nieprzebytą zasłonę dla deszczu i odłamków. Gdyby ktoś stał z boku to by pomyślał, że zwariowałem lub składam pokłon naturze. Myślę, że byłem bliski tego drugiego. Bywałem w różnych trudnych sytuacjach ale ten wygięty w łuk nad głową potężny buk wywołał dziwną pustkę w sercu i ścierpniętą skórę na czterech literach. Szaleństwo trwa dalej. Jednak wyczuwam leciutkie osłabienie. Zmienia się kolor opalizującej poświaty. Krople nie przelatują obok równolegle do ściółki a bardziej skośnie. Dalej klęczę z wciśniętą w but lufą sztucera i wsuniętą pod kurtkę kolbie która tworzy na plecach solidny garb. Nie czuję niczego, nic mi nie cierpnie w tej nienaturalnej pozycji. Trwam z nikłą nadzieją zelżenia tej nawałnicy...

Nagle wszystko zacicha gwałtownie. Czuby drzew szarpnięciem wracają do pionu – te które przetrwały – pada mocny zimny deszcz. Na dalekim zachodzie wąski złoty pasek rozjaśnienia daje nadzieję i sygnalizuje zmęczenie żywiołów. Zdrętwiały wstaję z trudem i z zdziwieniem konstatuję, że jestem prawie suchy. Potężny pień przy tym piekielnym wietrze ochronił mnie w sposób zaiste cudowny. Z sentymentem gładzę chropowatą korę, tym większym, że w koło leżą potrzaskane splątane olbrzymy, które się nie oparły. Zrąb przypomina zwał potrzaskanych patyków. Świeże rany bieleją ostro i wyraźnie. Jak wyleźć z tego szaleństwa. Dopiero teraz dociera do mnie, że po prostu miałem szczęście. Dziwna rzecz – Patron uchylił rąbka zasłony i pokazał coś czego może już nigdy nie zobaczę – łosia w naturalnym środowisku i z bronią. Ta Czarodziejka – wprowadziła w swe pokoje, pokazała czym jest dla człowieka czasem, ale jednak nie zawarła drzwi i nie opuściła sklepienia. Tak samo pięknie jak zaprosiła, odprowadziła do wrót. To, że trochę pogroziła palcem – warto było...

Jakoś wydostałem się na ścieżkę i pognałem niesiony niepokojem o całość pozostawionego samochodu. Nie ruszona niczym bryła auta była umyta i lśniąca jak po wyjściu z myjni. Naturalnej myjni. Wkoło było znów idyllicznie i spokojnie. Świat skąpany w brylantowych rozbłyskach kropli zwieńczony był na wschodniej stronie nieba potężnym łukiem tęczy, który na granatowym nieboskłonie odcinał się jak niesamowita kolorowa brama. Sztucer powędrował do bagażnika, jakoś straciłem krwiożercze zamiary i usiadłem w fotelu. Papieros trafił w rozchylone wargi, dymek pobiegł spokojnie i leniwie. Jak by parę chwil temu nic się nie działo...

Kilka dni po tym spotkaniu z łosiami – nadleśnictwo zawiadomiło o możliwości uzyskania odstrzału na łosie, których było kilka sztuk i wyrządziły nieliche szkody w niezabezpieczonych uprawach na szkółkach. Nigdy więcej jednak nie stanąłem oko w oko z tym stworzeniem, sprawiającym tak nieziemskie doznania, coś tak prehistorycznego i nie realnego. Myśliwski żal – może. Ten żal to pogoń za nie spełnionym. I niech tak pozostanie.

Komentarze
03-10-2009 16:44 pif pafPięknie napisane! Pisz,bo masz talent.D.B
26-09-2009 09:51 puchacz2Masz dar, super. Powodzenia w knieji
25-09-2009 14:43 ULMUSŚwietnie zbudowałeś napięcie ... super !!!