![]() |
Środa
07.07.2010nr 188 (1802 ) ISSN 1734-6827
Na opisywane miejsce dotarłem na godzinę przed zachodem słońca. Zasiadłem na półce ulokowanej na skraju lasu, z doskonałym widokiem na pole. Tylko liczne górki i dołki dawały dzikom szanse na spokojne żerowanie. Siedząc na półce wsłuchiwałem się w cichy szept kniei budzącej się z zimowego snu. Czułem na sobie wiosenny oddech lasu, lasu wypełnionego licznymi śpiewami ptaków. Liczne gatunki ptaków ukrytych w koronach drzew, pierwsze cieplejsze promienie słoneczne oraz otaczający mnie jasnozielony kolor zwiastowały nadejście wiosny. Będąc myślami między ziemią, a niebem, pochłonięty obserwacjami budzącej się przyrody, zauważyłem w oddali czarną sylwetkę jakiegoś zwierza. Podniosłem lornetkę do oczu, aby upewnić się, że jest to dzik. Taki sobie pojedynek ok. 70 kg, może troszkę więcej, a może ciutko mniej. Decyzja była szybka – podchód rozpocząć czas. Między mną a dzikiem jakieś 700 m otwartego pola, wiatr korzystny, widoczność doskonała. Postanowiłem podchodzić śródpolną drogą. Po ok. 20 minutach wolnego podchodu, przerywanego licznymi obserwacjami dzika, znalazłem się ok. 200 m przed moim przeciwnikiem. Wykorzystując nierówność terenu przeciąłem pole, aby podejść pod ścianę drzew porastających pobliski rów. Następnie na tle drzew zbliżyłem się do „czarnego” na odległość 100 m. I tu zaczęły się trudności, gdyż skończyły się drzewa, a odległość dzieląca mnie i dzika skutecznie uniemożliwiała rozpoznanie płci. Do tego szybko upływający czas dawał mojemu przeciwnikowi coraz większe szanse na przeżycie. Jednak aby uniknąć odstrzału „niby odyńca” postanowiłem spróbować podejść bliżej. Łatwo powiedzieć, ale wykonać ten manewr w całkowicie gołym polu to spore wyzwanie. Zdecydowałem się iść wprost na dzika, gdyż lepszego rozwiązania w owej sytuacji nie było. Aby wyciszyć stawiane kroki zdjąłem buty i skarpetki zostawiając je pod lasem. Ziemia była nieco zimna, ale czego się nie robi, aby wypracować pozycję strzelecką. Malutkimi, powolnymi kroczkami zacząłem zbliżać się do dzika, który niczego nie podejrzewając, buchtował w najlepsze. Będąc jakieś 60 m przed dzikiem, próbowałem dostrzec pędzel, aby z czystym sumieniem położyć palec na spuście. Pędzla nie ujrzałem, za to zobaczyłem 3 sarny pasące się z boku. Na moje nieszczęście one również zlokalizowały moją pozycję, a żeby było ciekawiej, jako drogę ucieczki do lasu wybrały przestrzeń między mną, a nim. Zaniepokoiło to dzika, który przeszedł kilka metrów w bok i powrócił do poszukiwania złocistego przysmaku (nie myśleć o piwie). Odczekałem chwilę, po czym kontynuowałem podchód. Zapadający zmrok był sprzymierzeńcem, a zarazem wrogiem. Z jednej strony ułatwiał podchód, z drugiej zaś, uniemożliwiał rozpoznanie. Z każdą minutą byłem bliżej celu. Powoli podszedłem do dzika, jak się później okazało, na 38 kroków, ale nie oddałem strzału... Byłem dumny z tego podchodu, a fakt bezkrwawych łowów w najmniejszym stopniu nie sprawił mi zawodu. Również sporym wyczynem w owym dniu było odnalezienie butów, ale to materiał na osobne opowiadanie... Wspominając opisywane polowanie muszę przyznać, iż podchód był ekscytujący, poszukiwanie butów dłuuugie i trudne, a domycie nóg wręcz niemożliwe...
|