Środa
22.02.2006
nr 053 (0206 )
ISSN 1734-6827
Opowiadanie
Jeff autor: ANDY

Był irlandzkim terierem z całym bagażem tej rasy. Przywiozłem go od hodowcy, w piekielnie upalny lipcowy dzień, po wielu miesiącach oczekiwania. Miał wypełnić pustkę po swym poprzedniku Bimie – też irlandzkim terierze. Źle znosił podróż, dyszał okropnie, bałem się udaru. Szaleńcza jazda z Katowic do Tarnowa trwała niecałe dwie godziny. Na moment zatrzymałem się w Wieliczce i zimną wodą oblałem zziajaną mordkę i pomarszczony łepek. Zajął cały nasz świat i mieszkanie. Żona go rozpieszczała, co bezczelnie wykorzystywał na każdym kroku. Był oczkiem w głowie Córki, która nie mogła się pogodzić z odejściem Bima. Zawsze po powrocie z uczelni, jak wchodziła do domu, z plecaka wyjmowała jakiś psi smakołyk, co on przyjmował jak należną daninę. Był pępkiem domu.

W pewien październikowy dzień, pięciomiesięczny szczeniak pojechał ze mną w łowisko na wczesne bażanty. Jeszcze cybaty, na długich łapach, często wywracający się, po wyjściu z samochodu rozejrzał się ciekawie i ziewnął swym zwyczajem, wydając dźwięk podobny do zardzewiałych wrót starej stodoły. Nieśpiesznie obchodziłem kępy wikliny nad Dunajcem w okolicy poletka kukurydzy. Gęsta trawa i splątane jeżyny bardzo utrudniały Jeffowi łażenie, ale dzielnie pchał się przez łęty i nie marudził. Wlazłem za krzak wikliny i wtedy za plecami usłyszałem - kooorrk, kooork i zobaczyłem jak kogut skręca za krzaki, wzlatując. Jakimś półobrotem, skręcony, poprzez gałęzie strzeliłem do niego, niezbyt pewny, czy coś z tego będzie, ciągle mając na względzie edukację psa i ogromnie ciekaw jak się zachowa. Kaczki już poznał, jak spadały na ścierni w trakcie wieczornych zlotów, ale był zbyt młody i w łapy kłuły go ścięte źdźbła, co bardzo mu nie odpowiadało. Wolał biegać za żabami, czy kopać dołki. Kogut gruchnął w trawy, więc polazłem, aby go poszukać. Okazało się to nie takie proste. Łażę i deptam oporne łęty zataczając kółka w miejscu, gdzie jak mi się wydawało, spadł kogut. Bez skutku. Zupełnie zapomniałem o tym, że pies jest ze mną i zaczynam go wołać. Cisza. Nic nie słychać. Zły na siebie, że mógł się gdzieś złapać i stracić, rozglądam się wkoło i nagle widzę szupatą mordę i pół metra wywalonego jęzora zwróconą w moją stronę. Biegiem rzucam się do niego i baranieję. W trawie przepysznie kolorowe pióra i na podwiniętym strzaskanym skrzydle dwie łapy psa. Cały zad zatacza koła a podniesione fafle odsłaniają zęby w uśmiechu. Do końca tym uśmiechem zjednał moje serce. Potrafił się śmiać, jak się Go o to prosiło. Głaskam łebek i miałem ochotę go wycałować, ale powściągnąłem te czułości i sięgnąłem po koguta. Nie protestował, ale po założeniu na troki obskakał mnie i wdzięczył się całym ciałem. Będę miał psa.

W parę tygodni później, w zimny listopadowy dzień jedziemy znów w łowisko. Pies jest spięty oczekiwaniem i po przyjeździe natychmiast włazi w szuwar. Teraz mu już nie przeszkadza. Dochodzimy do końca rowu z wodą, kończącego swój bieg w Dunajcu. Spod nóg zrywa się kogut. Strzał. Ptak spada na przeciwległy brzeg. Nim zdążyłem zareagować, pies jak z katapulty skacze do wody. Wpada w plątaninę szuwaru i zaczyna się pogrążać, nie mogąc płynąć. Biegiem zjeżdżam, aby go ratować i ładuję się w wodę - ścina mnie lodowaty pas. Łapię go za kark i wyrzucam na brzeg. Biegiem do samochodu. Ja wyżymam spodnie, a psa osuszam kurtką i idziemy po koguta. Na dziś wystarczy. Robi się ciemno. W samochodzie półroczny łobuz wlazł mi na kolana, ale jakoś dojechałem do domu. W nocy jestem wyciągnięty przez Niego na dwór. Przykuca jakoś tak dziwnie (jeszcze nie zadzierał łapy do sikania) i piszczy. Niedobrze...
Rano weterynarz i miesiące leczenia z nikłą nadzieją, że to przejdzie. Przeżył i byliśmy ze sobą parę lat. Po śmierci Córki, Jej ukochany Jeff pozostał z nami jak żywa więź mijającego bezpowrotnie szczęśliwego czasu. Aż dostał dziwnej wysypki - znów leczenie. Znikało to świństwo i wracało. Leżącego na grzebiecie, w trakcie smarowania zmian, zauważyłem dziwny guzikowaty twór na piersi oraz ogromny wzgórek w okolicy wątroby i śledziony. Diagnoza była jednoznaczna – rak węzłów chłonnych...

Lekarze sugerowali chemię. Zgodziłem się w nadziei, że oszukam los. Daremnie. Wiele miesięcy okrutnych skutków leczenia, nieprzespanych nocy i cierpienia. Zrobiliśmy z Żoną wszystko, co mogliśmy, aby Mu pomóc i złagodzić cierpienie. Dwa tygodnie przed śmiercią byliśmy jeszcze z Nim w ukochanej Wierchomli. Znał tam każdą ścieżkę i byliśmy tam zawsze spokojni i stonowani . Nie chciał już iść w górę.
Nad spieszącym w dół potokiem Wierchomki spędziliśmy cały dzień. Chodził doń, aby się napić i leżał spokojnie w pachnącej trawie łąki. Odszedł na mych rękach 15 sierpnia rano, a śmierć przyszła w białym fartuchu lekarza, którego znał i lubił. Powitał Go stukiem strychulca bijącego cichutko o legowisko, później znieruchomiał. 21 maja skończył 9 lat...
W bezsenną, ciemną noc, wysuwam dłoń i czekam...

Tarnów - 15 sierpnia 2005

Komentarze
26-02-2006 21:46 rerutPrzykro mi,że to się zawsze tak kończy...
23-02-2006 15:07 kniejabardzo ładne i wzruszające... super!
22-02-2006 22:20 wsteczniakBardzo krótkie był okresy w których jakiś strychulec mnie nie witał. Przyjemne tym bardziej, gdy cieszył się tylko on. Trzy z nich pamiętam jak pierwszą miłość. Przez chwilę pomyślałem, że ten .... może być ....czwarty.
22-02-2006 20:28 jeanUjmująca opowieść i rozumie to doskonale ponieważ przeżyłem to kilka lat temu a od momentu jak mój(rak z przerzutami) przyjaciel odszedł , cały ten czas przyrzkałem sobie że nie wezmę drugiego a i rodzina też nie chciała psa!!! ,ale teraz po wielu "przebojach"już mam teriera walijskiego od roku ,kaczki i bażanty już aportuje na zbiorówkach nie do utrzymania ,a w domu kochany i rozpieszczany, ale jedno postanowiłem i to realizuje lekarskie badania kontrolne morfologia prześwietlenia bo jedno wiem one nam nie powiedzą co je boli!!
22-02-2006 19:08 krogulecCoś ostatnio za łatwo się wzruszam Andy ... więc powiem że grasz mi na duszy swemi opowiastki . A może znam coś podobnego ? !Ech Twoje zdrowie , i pisz jeszcze .
22-02-2006 14:47 Dziekan78Coś ściska w gardle czytając Twoje opowiadanie... Darz Bór Tomek