Środa
28.09.2011
nr 271 (2250 )
ISSN 1734-6827
Moje polowanie
Tadeusz autor: ANDY
Piekielny mróz od kilku dni. Dłonie mam czarne od smarów i węgla z kominka. Wychodzimy w roziskrzoną przestrzeń i wracamy z złotym dyskiem słońca za plecami. Słońcem, które jest tylko pięknym rekwizytem zawieszonym na nieboskłonie i poza tym, że świeci ciepła nie daje...

Zrobiłem kolejną włóczkę i ruszam z nią w głęboki śnieg przesieki. Wczorajszej nocy do padliny skierowała się kuna. Była już na dobrej odległości strzałowej gdy coś się jej zmieniło i zrobiła zwrot, szybko uchodząc. Dość rozpaczliwy strzał poderwał biały obłoczek. Niestety bez rezultatu. Rano sprawdziłem zestrzał. Maleńka kropelka farby to było wszystko. Starannie zaciągam swe ślady i na drągu z boku znaczę nowy trop. Może dziś będzie lepiej. Ogromny mróz powoduje, że zwierzyna porusza się chyba tylko z konieczności a noc jest nią tylko z nazwy. Można swobodnie czytać gazetę na ambonie...

Cały zziajany jak pies i z mokrą bielizną na grzbiecie wracam do naszego domku. Szybko zmieniam choć trochę suchszą koszulkę i gacie. Pomimo próby ich ogrzania przy kominku po założeniu mam wrażenie jakbym nałożył na siebie rozpaloną blachę. Dygot ciała i kłapanie zębów powoduje wstrząs całej chałupy...
Owinięty czym mogę wtulam się jak najbliżej buzującego w kominku ognia. Potężne bale trzaskają zwijając się w żarze. Komin aż huczy. Wolno robi mi się ciepło i z pod przymkniętych lekko powiek obserwuję pewne misterium.

Tadeusz wylazł z wyrka i ćmi kolejnego papierosa. Cały opatulony w różne ciepłości bagruje w ogromnej torbie pełnej klamotów... i jedzenia. Wyciąga w końcu sporą butlę pełną zakrzepłego smalcu i żurku. Z dużymi kłopotami wylewa zawartość do garnka. Myślałem, że to koniec. Gdzie tam, dalej gmera w torbie. Do gara trafia jeszcze ok. ½ metra swojskiej, pachnącej czosnkiem kiełbasy, którą pociął na foremne kawałki. Uruchamia maszynkę i stawia na niej garnek. Myślałem, że to już wszystko. Dalej szuka w torbie zapalając kolejnego papierosa. Myślałem, że po prostu szuka jakiegoś chleba. Nic mylniejszego. Na stół trafia spory przetak jajek. Wybiera jedno i tłucze o belkę. Idzie Mu to dość wolno ale w końcu udaje się go obrać z skorupek. Sięga po kolejne, które po dłuższej chwili chlupie smakowicie w garnku. I kolejne. Rozbudzam się całkowicie w niemym podziwie i obserwuję jak w garze znika sześć jaj. Sapnięcie zadowolenia, siada wygodnie i... kolejny papieros... Wstaje w końcu i długo miesza w garze łyżką. Solidny słup pary bucha pod powałę. Odstawia garnek na stół i młóci zawartość niespiesznymi ruchami. Długo to trwa nim dobiega soczyste sapnięcie i kwitujące – no trochę –‘podjadłem’. Daj Boże zdrowie – podpowiadam...

Po chwili ja również ‘zachęcony’ tym co przed chwilą zobaczyłem sięgam po małe – co nieco. Ciepło w środku tłumi fale dygotek wywołanych powstaniem od kominka. W domku jest bardzo zimno mimo wagonu drewna spalonego w jego żarłocznej czeluści. Niestety mści się szybkość z jaką powstał nasz domek i pewne błędy w ociepleniu a właściwie jego braku. Parę lat później choć w części usuniemy ten mankament, niestety nie do końca...

Rzut oka na zegarek – jest ok. 14. Mówię do Tadeusza – zbieraj się i pojedziemy na Berdech. Kręci się tam spory pojedynek i może dziś się zdecyduje pokazać profil. Opatulamy się w ogromne ilości odzieży. Dobrze, że dziś nie będę daleko musiał iść, bowiem tak ubrany szybko zagotuję się. Broń, lornetka, amunicja, latarka i pakunek z śpiworem dopełnia reszty. Swoim zwyczajem w wewnętrzną kieszeń wsypuję garść suszonych moreli, które pozwalają przetrwać te długie – ‘białe godziny’ oraz paczka papierosów i zapalniczka.
Kokosimy się z trudem w maluchu, zwłaszcza Tadeusz ma spore z tym kłopoty. Tusza i kilka warstw odzieży nie są dostosowane do wymiarów tego samochodu, ale innego wtedy nie miał...

Jest około godziny 15, co w środku lutego oznacza zupełnie jasno – dzień już sporo dłuższy. Ogromny śnieg na zasypanej drodze biegnącej w dodatku pod górkę powoduje, że wolno jedziemy. Przez zaparowane mocno szyby obserwuję otoczenie. Jesteśmy już blisko przekaźnika i nagle kątem oka na zupełnie pozbawionej czegokolwiek białej przestrzeni coś ogromnie czarnego i sporego podąża prostopadle do nitki asfaltu. Dzik – stawaj, rzucam. Zaskoczony Tadeusz zbyt mocno naciska na hamulec. Balansujemy w śniegu a ja usiłuję rozpiąć pas który się zablokował. Stoimy w końcu, otwieram drzwi i usiłuję się wydostać na zewnątrz. Niestety pas dalej trzyma a dodatkowo broń zaczepiła o coś muszką i nie mogę jej wyrwać. Dzik dobiega do fosy gdy ja jeszcze tkwię w samochodzie. Jest przed maską, gdy się w końcu uwalniam i przeskakuje na prawą stronę. O strzale nie ma mowy. Wybucham śmiechem serdecznym – psiakrew.

Zostaję na Berdechu, Tadeusz jedzie na ‘Modrzewie”.
Idę na stawy – jest tam zabudowana ambona. Po tym jak wyniósł się pojedynek może jakiś lis lub kuna. Niestety niebo zasnuło się chmurami. Po kilku podświetlanych nocach, ciemno jak w studni. Gdzieś ok. 18 słyszę trąbienie – mieliśmy siedzieć do północy przecież - komórki wtedy były – ‘nożne’. Co u licha. Zły zbieram klamoty i pnę się na górę. Trochę przygrzałem ubrany na wielkie spadki temperatury. Zachmurzenie sprawia, że jest odrobinę cieplej a to wyciska więcej potu...

Z uchylonego okienka samochodu wysuwa się co chwilę potężna chmura dymu. Już zresztą czuję aromat Camela bez filtra – palił tylko takie. Czemu zjechałeś pytam? Nic nie widzę a poza tym – głodny jestem...

Trochę mnie zatkało – po tym co widziałem na stole 3-4 godziny temu, ale...

Zapakowałem klamoty i jedziemy przez zaśnieżone pustacie, w końcu znajomy wjazd do domku. Wchodzimy pozbywając się śniegu. Dorzucam drewna do kominka. Zaczyna wesoło trzaskać i na ścianach filują rozbłyski. Ocalała słaba żarówka daje niewiele światła. Nowej po prostu nie można kupić – były wtedy rarytasem jak zresztą wszystko, łącznie z benzyną i gorzałą na kartki. Tadeusz wysupłał się z wielu par portek i kurtek i zaraz sięga po torbę. Na stole ląduje potężna pucha z szynką, kostka masła, jakaś bułka czy chlebek niezbyt wielki. Tadzio zawsze mówił, że na chleb trzeba ciężko pracować – resztę można kupić w – PKO S.A lub później w PEWEXSIE. To taki twór w ówczesnym PRL-u gdzie za dewizy można było kupić to, czym zwykłe sklepy świeciły pustkami.

Kroi dwie kromeczki chlebka i zabiera się za masło. Niestety próby smarowania spełzają na niczym. Masło jest zamrożone na kość. Zirytowany wyjmuje myśliwski, mocny nóż i z trudem kroi kostkę masła na foremne tafelki i spokojnie je układa na chlebie. Zadowolony z siebie zabiera się za szynkę i odcina z niej dwie potężne porcje formatu dłoni i grubości tak na oko ok. 1 cm. Układa szynkę na masełku i zabiera się do konsumpcji. Kilka kęsów jakoś upycha, ale obserwuję dyskretnie(mając w pamięci ten sławetny ‘żurek’ sprzed 3 godzin) jak coraz wolniej Mu to idzie. W końcu odkłada resztę kromki do jej sąsiadki na stole i przykrywa. W ustach ląduje Camel. Otacza się kłębem wonnego dymu i słyszę ciche:
- Cholera chyba mi coś zaszkodziło – nie mam zupełnie apetytu...
Odwracam szybko głowę aby skryć serdeczny uśmiech i tłumię odpowiedź.

Jaworze – luty 1984.


P.S. 19 września 2011 r. późnym wieczorem telefon. Po pierwszym słowie już, wiedziałem. 17 września w USA, odszedł na zawsze – Kolega i Przyjaciel – Tadeusz – Ted. Miał 58 lat...

...będziesz w kropli deszczu, liści drżeniu, pajęczyny dygocie...

Komentarze
29-09-2011 19:48 Manek67Niby nic... ale tak autentyczne i ciepłe, że aż mi dech zaparło. Też miałem podobnego Kolegę, też "ćmił" nieprawdopodobne ilości fajek. Był tak samo szorstki w obejściu, jak i serdeczny kiedy się sięgnęło pod "wierzchnią warstwę". Mimo tego, że był o 20 lat ode mnie starszy zawsze mówił: "Ja coś panu powiem ...." (tak się zwracał do każdego). "Panie Mirku, a gdzie się na dzika zasadzić?" (był strażnikiem w naszym kole) "Ja coś panu powiem: pójdzie pan na gruszkę na polu Staszka Harłacza, jak pan chce na odyńca, a jak pan chce warchlaka to na "Kurka" ambonę. Oczywiście zawsze szedłem na "odyńca" i nigdy nie wyszedł (a to pech :-P), a on szedł na "Kurka" i wracał z warchlakiem lub przelatkiem. Czasami na tej "odyńcowej" gruszce i ja coś strzeliłem, więc nie szkodowałem. A i tak najpiękniejsze były kolacje u niego w drewnianym domku na ganku, a potem nocki na sianie gdy zasypiało się do dźwięków pochrumkiwania świnek czy lekkiego rżenia jego pary koni. Echhh... gdzie ten czas.... :-(