Piątek
01.09.2006
nr 244 (0397 )
ISSN 1734-6827
Opowiadanie
Żeberka z puli autor: jani
Słońce zapadło już za horyzontem, gdy Jan usiadł pod pniem olchy. Oparł się plecami o drzewo i podciągnął kolana pod brodę.
Listopadowy przymrozek warzył resztę liści. Opadały z lekkim szelestem na oszronione trawy. Było tak cicho, że słyszał pisk myszy biegających od norki do norki sobie tylko znanymi ścieżkami.
Jan wsłuchiwał się w ciszę wieczoru przez kilkanaście minut, więc nie zaskoczył go ostry dźwięk złamanej gałązki.
- Dzik... to na pewno dzik – pomyślał.
Ten pierwszy sygnał idącego zwierza usłyszał z prawej strony, nieco z tyłu.
- Czekaj, spokojnie czekaj – usiłował uspokoić przyspieszone bicie serca. Wtem trzasnęła druga gałązka i zaszeleściła sucha trawa... Nie odwrócił gwałtownie głowy wiedząc, że dzik jest kilka metrów od niego. Zastygł w bezruchu. W chwilę później już wyraźny odgłos stąpania przesunął się za nim w lewo. Kątem oka dostrzegł wyłaniający się z melioracyjnego rowu ciemny kształt.
- Jeszcze sekunda... byle mnie nie zwietrzył – ręce Jana kurczowo ściskały kolbę sztucera. Gdy gruby przelatek ruszył groblą oddalając się ukosem w prawo, Jan podniósł broń do oka. Odległość była niewielka. Krzyż lunety precyzyjnie spoczął na karku zwierza. Po strzale dzik nie zerwał się do szalonego biegu, nie uderzył z impetem w zarośla. Nie zrobił żadnego ruchu zaznaczającego trafienie. Po prostu siadł w zmarzniętych trawach, jakby kładł się do snu.
Jan szybko przeładował broń, potem bacznie obserwował strzelonego dzika. Ani śladu ruchu. Tylko z nawisłej gałęzi olchy wirując i kołysząc się, spadał kolejny liść. Gdy leciutko zaszeleścił w trawach, Jan wstał i podszedł do zdobyczy. Oparł sztucer o najbliższe drzewo i przewrócił dzika na bok. Już zamierzał sięgnąć ręką, by wymacać wlot kuli, gdy nagle znieruchomiał. Tuż za nim rozległo się ostre fuknięcie i trzask łamanych gałęzi.
- Odyniec! – przemknęło mu przez myśl.
Nie stracił ani ułamka sekundy. Rzucił ręką po broń, równocześnie obracając się w tył. Kciuk na bezpieczniku, spust, pod lunetą gwizd i małe słuchy. Strzał szarpnął ramieniem ledwie dotkniętym przez kolbę. Dzik trafiony w skoku uderzył w przeciwległą skarpę i zwalił się na dno rowu. Jan siadł na ziemi. Chciał ochłonąć i stłumić drżenie rąk. Jego spokój i opanowanie wracały powoli, pozwalając mu uświadomić sobie, co się stało i co mogło się stać. Gęstniał mrok i coraz głębsze cienie pełzały od olszyny w głąb łąki. Jan poczuł zimno. Wstał i wyjął z kieszeni nóż.
Wiadomość o niecodziennym rozkładzie rozeszła się szybko. Padały i przedtem dziki w tym obwodzie, ale rzadko i przypadkowo. Niemniej zdarzenie rozpaliło tkwiące w większości łowców pragnienie przygody. Następnego popołudnia kilku potencjalnych pogromców czarnego zwierza zjawiło się w łowisku. Dla porządku i bezpieczeństwa łowczy wyznaczył miejsca zasiadki. Janowi wypadło stanąć z dala od spodziewanych dzików. Zresztą uhonorowany przez św. Huberta wczorajszą sławą nie chciał odbierać kolegom szans na zdobycie tej sławy dziś.
- Nie co dzień świętego Jana – pomyślał idąc na swe stanowisko.
Stanął przed pojedynczą olchą ze sztucerem na pasku. Nieciekawie tu było. Dziesięć metrów przed nim zwarty gąszcz łozowych zarośli, w lewo – niewielka łączka zamknięta znów zaroślami.
- Nic tu nie wyjdzie, chyba jakaś zwariowana para – uśmiechnął się bezgłośnie do wczorajszych wspomnień. Zmierzch zapadał szybko, jak wczoraj. Te same zalegały wokół cienie, te same szelesty spadających jeszcze liści. W pewnej chwili Jan spostrzegł sznurującego wprost na niego lisa. Rudzielec nie widział nieruchomej sylwetki myśliwego, zwietrzył go dopiero z kilku metrów. Nie zatrzymał się, ale zrobił nagły zwrot i jak się pojawił, tak zniknął między trawami. Jan patrzył na drogę ucieczki lisa. Bezwiednie podniósł nieco wzrok i dopiero wtedy uświadomił sobie, że patrzy wprost na potężny, czarny łeb wystający z zarośli. Nie zauważył, kiedy ten łeb wychynął z gąszczu. Nie usłyszał żadnego chrzęstu, żadnego przedzierania się przez krzaki.
- Zjawa! – nie mógł sobie racjonalnie wytłumaczyć tak nagłego pojawienia się dzika. Ale odyniec wynurzył się już cały. W połowie łączki sięgnęła go kula Jana.
Od stojących opodal ambon nie dobiegł żaden odgłos.
Trzeciego wieczoru w łowisku był prawdziwy zlot myśliwych. Stali na moście, rozmawiając przed rozejściem się na wyznaczone stanowiska.
- Chyba poumawiałeś sobie te dziki? – próbował ktoś żartować. Jan opowiedział o spotkaniu z lisem, o dziku-zjawie i łatwym do niego strzale.
- Miałem wyjątkowe szczęście – jakby się usprawiedliwiał.
Wreszcie się rozeszli. Jan został na moście. Nie chciał zagęszczać stanowisk na ambonach, tym bardziej, że w ciągu dwóch wieczorów strzelił trzy dziki. Przyszedł tu, by raczej kibicować, choć sztucer wziął ze sobą. Żołnierz bez karabinu...
Usiadł na poręczy mostu, tyłem do rzeki, łąk i olszyny. Kilkaset metrów przed nim pole po zebranej kukurydzy przemierzał pracowicie tam i z powrotem ciągnik z pługiem. Na jednym z nawrotów Jan spostrzegł w światłach ciągnika trzy ciemne sylwetki. Dziki buchtowały pole i spychane przez traktor ku rzece znalazły się kilkadziesiąt metrów od mostu. Stanęły nad wodą niezdecydowane.
Jan czekał, spodziewając się strzału któregoś z kolegów. Choć ambony były daleko, tam też mogły wyjść dziki. Nie chciał tak łatwego sukcesu. Liczył w myśli sekundy:
- ... trzy, cztery, pięć...
Nie strzelane dziki ruszyły truchtem, oddalając się od rzeki. Strzału nie było, wyładował emocje przekleństwem.
Tymczasem ciągnik z pługiem dojechał do końca pola i zakręciwszy, błysnął światłami w trójkę dzików. Te zawróciły i powtórzyły poprzednią drogę. Jan znów liczył sekundy.
- ... dziesięć, jedenaście, dwanaście... strzału od ambon nie było.
Nie chciał czekać już dłużej, musiał wykorzystać myśliwski fart. Zdjął sztucer z ramienia. Trzy celne strzały padły w ciągu kilku sekund; przerywane tylko szczękiem ryglowanego zamka, wzbudzały narastające od lasu echa.
A potem był już tylko coraz gęstszy mrok, przecinany smugami pracującego w dali ciągnika. Z tego mroku wyłoniły się sylwetki myśliwych.
- Do czego taka kanonada? Do czego strzelałeś? – pytali jeden przez drugiego.
- No, przecież dziki... wyszły... – Jan tak jakoś niezręcznie tłumaczył się przed kolegami - ... napędził je ciągnik... nie chciałem początkowo strzelać...
- Tyle razy do dzików? – z niedowierzaniem badał łowczy.
- Ile położyłeś? – ktoś zapytał rzeczowo.
Jan przyszedł do siebie po przeżytych emocjach.
- To nie liczyliście strzałów? – odpowiedział pytaniem.
- Nie do wiary! Tryplet! – doszedł ich głos znad rzeki.

Wszystko to zdarzyło się naprawdę.
Było wtedy u nas nad Bzurą jeszcze sporo wieczornych zasiadek i nocnych czat. Ale prawdziwe zakończenie z morałem zdarzyło się w dniu, w którym łowczy, chcąc jakoś tak po równo rozłożyć myśliwskie powodzenie i zdobycze, zarządził polowanie "do puli". Sądził, że łaskę św. Huberta można darować według rozdzielnika.
Pod ambonę wyszedł mu niezły przelatek i Jan wylosował z podziału dziczą łopatkę i kawał żeberek.

Komentarze
23-12-2006 22:57 DriadaOpowiadanie pięne, choć moment w pierwszym dniu, kiedy ustrzelił szarżującego dzika był zbyt szybki;) Ja osobiście nie mam przekonania co do wielokrotnego strzelania. Tryplet?? O dwa za dużo... Pan Jan miał ogromne szczęście:) Ale ja bym na jego miejscu odpuściła dwóm ostatnim chociaż...
02-09-2006 09:42 krogulecOj jesiennie się zrobiło, dziczo i jesiennie. A święty Hubert ma swych wybrańców i na nic wybiegi i fortle .... ot jak mawiają na wschodzie taka "karma".Pisz Jani częściej .Pozdrawiam
01-09-2006 20:53 Alej.....Może to nawet i prawda ... Ale nie psuł byś krwi ludziom! Pozdrawiam bez zbędnej zwłoki :))