![]() |
Środa
22.11.2006nr 326 (0479 ) ISSN 1734-6827
Ciepłe promienie słońca muskały mile skórę mojej twarzy. Podniosłem powieki, ale słońce wpadające do okna szybko kazało mi je zamknąć. Słońce! W końcu je zobaczyłem! Przez wszystkie świąteczne dni straciłem już nadzieję na ładną pogodę. Począwszy od Wigilii, całe święta Bożonarodzeniowe upłynęły pod znakiem pochmurnej pogody i prószącego śniegu. O tym, że zbliża się pełnia, mogłem się dowiedzieć jedynie z myśliwskiego kalendarza wiszącego w moim pokoju. Ale teraz jest, w końcu, nareszcie! Jeszcze raz otworzyłem oczy i spojrzałem na zewnątrz. Ani jednej chmurki. Taka pogoda marzyła mi się już od dawna. Rzut oka na zegarek. Dziesiąta. No ładnie sobie pospałeś, myślę. Cóż, takie jest prawo krótkich studenckich ferii. Przynajmniej teraz człowiek ma, choć chwilkę wytchnienia od zajęć, kolokwiów, czy zaliczeń. Przez cały dzień snułem się po mieszkaniu z jedną myślą. Czy pogoda dotrwa do wieczora, czy święty Hubert pozwoli mi zajrzeć do łowiska? Sprawdzanie broni i ekwipunku, przeplatało się z oglądaniem kolejnych prognoz meteorologicznych, mimo że wszystkie były tak samo optymistyczne. Nie cierpię tego okresu oczekiwania. Z jednej strony myśliwska żyłka ciągnie do kniei, chciałoby się tam już być, wdychać jej powietrze, upajać widokami. Z drugiej zaś, zdrowy rozum podpowiada: spokojnie, jeszcze za wcześnie, zdążysz, one nie uciekną. W końcu jednak zdecydowałem się wyruszyć. Założyłem co cieplejsze ubranie, zniosłem broń i termos z herbatą do samochodu i ruszyłem w podróż. Kiedy opuszczałem granice miasta, czerwona tarcza słońca wolno zbiegała ku horyzontowi, a na niebie nieśmiało pojawiały się pierwsze, jeszcze blade, gwiazdy. Godzina jazdy minęła jak z bicza strzelił. Snując w myślach plan dzisiejszego polowania, ani się spostrzegłem, już byłem w łowisku. Wokół panowała już noc, jednak blask pełniowego księżyca pozwalał na jazdę polnymi drogami bez używania świateł, mogących płoszyć zwierzynę. Samochód postawiłem za niewielką górką, a sam cofnąłem się do miejsca gdzie postanowiłem rozpocząć łowy. Śnieg, rozpuszczony lekko ciepłem dziennego słońca, zaklęty następnie w czasie mroźnym oddechem nocy, chrupał przy każdym stąpnięciu. Próbowałem wolno i starannie wybierać miejsce dla kolejnych kroków, starając się robić jak najmniejszy hałas. Praw fizyki nie dało się jednak oszukać. Cały czas tkwiła we mnie obawa, że ten chrzęszczący śnieg zburzy mi moją koncepcję polowania. W końcu dotarłem do kępy łozin i stanąłem w ich cieniu tak, by nie było mnie widać na tle śniegu. Księżyc wisiał wysoko na bezchmurnym niebie, a wszędzie, gdzie okiem sięgnąć pięknie skrzył się śnieżny puch. Już czas, pomyślałem. Wyjąłem z kieszeni wabik i przyłożyłem do ust. W nocnej ciszy rozpoczęła się walka, walka o to co najcenniejsze - o życie. Wabiąc starałem się wczuć w szaraka zaatakowanego przez swego prześladowcę. Najpierw głos przestrachu i trwogi, długi i najgłośniejszy, zaraz potem krótkie mocowanie się przeciwników, aż w końcu zgasło kolejne zajęcze istnienie. Brak wiatru i ostry mróz powodował, iż głos wabika niósł się bardzo daleko. Teraz pozostawało czekać. Wabik do kieszeni, broń na pastorał, a w głowie kołaczą się myśli, czy nie zapomniałem przez rok tej szlachetnej sztuki, czy nie zafałszowałem, czy wreszcie jakiś mykita da się oszukać? Iskrzący tysiącami punkcików śnieg i cienie rzucane przez drzewa w poświacie księżyca, przywodziły na myśl wspomnienia z ubiegłych lat. Te chwile oczekiwania w ciszy przenikającej mroźne powietrze, piękne księżycowe noce, spędzone na otulonych śniegiem polach i łąkach. Do dziś wspominam swojego pierwszego przywabionego lisa, sromotnie zresztą spudłowanego. Pamiętam skąd przybiegł, gdzie się zatrzymał, gdzie był strzelany i dokąd uciekł. Z tamtego polowania, pomimo braku zdobyczy, wróciłem jako jeden z najszczęśliwszych ludzi. Wtedy też całkowicie zawładnął mną ten sposób polowania i stał się już niejako nałogiem, ciągnącym do obwodu w mroźne zimowe noce, kiedy normalni ludzie spędzają czas w ciepłych kątach mieszkań. Ta satysfakcja, że bez niczyjej pomocy przechytrzyłem przecherę, że zwabiłem go na odległość, na którą nigdy by sam nie przyszedł, zapadła mi na długo w pamięci. Pojąłem wtedy też jakąś wyższość tego rodzaju polowania nad żmudnym siedzeniem na przy nęcisku, czy też polowaniem z norowcem, w czasie którego często wszystko dzieje się tak szybko, że nie ma czasu na emocje. Nagle moje rozmyślania przerwało pojawienie ciemnego punktu, zbliżającego się powoli w moją stronę. A więc jednak! Nic nie straciło na jakości moje wabienie! Podniosłem broń do oka i czekam. Ale ta sylwetka porusza się jakoś dziwnie, jakby kulejąc... W końcu, gdy zbliżyła się na odległość 150 metrów, poznaję w niej nie lisa, ale... zająca. Odważny jesteś - myślę, przyszedłeś ratować swojego kompana, co? Zając, nic nie robiąc sobie z moich uwag, usiadł w niewielkiej odległości i nasłuchiwał. Minęła minuta, dwie, pięć, a on wciąż siedział. Tupał co jakiś czas skokami, najwyraźniej mocno podenerwowany faktem ataku na druha z zajęczego rodu. Najwyraźniej nie miał zamiaru zmieniać teraz miejsca swojego pobytu. No, ale teraz to chyba zwiejesz... Jeszcze raz przyłożyłem wabik do ust i zagrałem tę samą melodię. Zając błyskawicznie ruszył w kierunku, z którego wcześniej przybiegł. Przy świetle księżyca obserwowałem go jeszcze dość długo, gdy nagle kątem oka dostrzegłem ruch z lewej strony. Odchylam głowę i widzę w odległości 200-300 metrów sznurującego prosto na mnie lisa. Znów broń do oka i czekam. Serce bije coraz mocniej i szybciej, zupełnie jak za pierwszym razem. Przez chwilę boję się nawet, żeby on nie usłyszał tego łomotu. Mykita powoli robi się coraz większy w świetle lunety. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i będę strzelał. Lecz on nagle robi zwrot w prawo i zaczyna uchodzić. Jak to, przecież zachowywałem się prawie bezszelestnie, nie mógł mnie usłyszeć. Wiatr również miałem korzystny. Opuściłem broń, spojrzałem na roztaczające się przede mną pole i widzę, że „mój lis” goni zająca, „mojego zająca”, tego samego, z którym chwilę wcześniej ucinałem sobie w myślach pogawędkę! No bratku, tym razem ci się udało. Ale jeszcze się zobaczymy, jeśli święty Hubert pozwoli. Nie dziś to jutro, już ja ci to obiecuję! Szybka zmiana miejsca. Tym razem stoję na tle olbrzymiej wierzby, przed którą roztaczają się ogromne łąki pokryte białym puchem. Mróz chyba coraz większy. Daje się we znaki szczególnie uszom, wystawionym dziś na ciężką próbę, pozbawionym ciepła czapki na rzecz myśliwskiego kapelusza. Osadzający się na lufie trójlufki szron również świadczył dobitnie o niskiej temperaturze. Z daleka słychać było ujadanie wiejskich psów. Poza tym panowała wokół głęboka cisza, aż szkoda było ją przerywać. Chęć spotkania z lisiurą była dla mnie jednak silniejsza. Głośne kniazienie rozeszło się po okolicy. Nie zdążyłem jeszcze schować wabika, gdy zobaczyłem jak z oddali pędzą ku mnie dwa ciemne punkty. No proszę! Szkoda, że dziś jestem sam. Może byłaby szansa na dublet? Lisy szybko zbliżały się do mnie. Serce znów kołacze, a nogi i ręce wpadły w lekkie drżenie. Biorę dwa głębsze oddechy i staram się jakoś uspokoić. Lisy stanęły w odległości około 50 metrów i zaczęły nasłuchiwać. Nie ma co czekać. Położyłem krzyż na komorze bliższego i zgiąłem palec... Psy w okolicznych wioskach na nowo zaczęły swój koncert. Oślepiony lekko ogniem z lufy wzrok, szybko przyzwyczajał się do panujących ciemności. Na wprost mnie, nieruchomo leżała sylwetka rudzielca. Drugi ginął już powoli z oczu za małym wzniesieniem. Spojrzałem na zegarek, dochodziła 22.30. Stanąłem nad strzelonym lisem. Piękne zwierzę, chyba najpiękniejsze w naszych łowiskach. Ta gracja, harmonia, zwinność i lekkość zebrane w jednym ciele i okryte wspaniałym futrem... Podniosłem do ust sygnałówkę. Po łąkach i polach rozniósł się dźwięk obwieszczający śmierć lisa. Należało mu się to, odebrałem mu przecież życie. Grałem tylko jemu. Nie ludziom, którzy często nie znając sygnałów, starają się stwarzać pozory zachowywania tradycji, ale zwierzowi, dla którego ta gra została stworzona. * Następnego ranka zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się głos serdecznego przyjaciela, również myśliwego, ale z innego koła: - Darz Bór! Słuchaj, zapraszam na dziki. Kukurydzę na nęcisku tak biorą, że wiadrami muszę donosić. Przyjeżdżaj i to jeszcze dzisiaj! - Dziękuję, bardzo bym chciał, naprawdę, ale dziś niestety nie mogę. Umówiłem się już na wieczór ze znajomymi i nie da się tego odwołać. Może innym razem. - No to trudno, żałuj. Jak będę wracał to podrzucę ci kawałek szynki. Gdy odłożyłem słuchawkę miałem pewne wyrzuty sumienia. Oszukałem najlepszego kolegę - przecież nigdzie dzisiaj się nie wybierałem. Chociaż nie! Nie oszukałem. W końcu obiecałem temu „rudzielcowi od zająca”,że się jeszcze spotkamy. Jak święty Hubert da, to jeszcze tej nocy. To jednak jest nałóg...
|