![]() |
Czwartek
18.01.2007nr 018 (0536 ) ISSN 1734-6827
Dość jednak uciążliwa ta jazda, ślisko i ogromny śnieg. Jak zwykle służby zostały zaskoczone a do tego Nowy Rok i syndrom nocy sylwestrowej... Na podjeździe obok mleczarni trzeba jednak opuścić ciepłe wnętrze i zamienić się w katorżnika wypychając samochód ze śniegu. Długo to trwa, ale jakoś dojeżdżamy do naszego domku. Za nami po długiej chwili dojeżdżają jeszcze dwa kolejne samochody i pojawia się p. Marian z synem oraz psami. Z powodu opóźnienia i trudności z dostaniem się w określone rejony łowiska, rezygnujemy z tropienia i wybieramy część obwodu do której można się jakoś dostać, nawet kosztem ogromnego wysiłku związanego z wypychaniem samochodów z zasp. Naganka zostaje obok leśniczówki na Berdechu, myśliwi jadą na Niedźwiady, na zjeździe hamując własnym ciałem i butami zsuwające się na lodzie auta. Po przybyciu schodzą obok „Zamczyska” i brnąc w ogromnym śniegu zajmują stanowiska wzdłuż potoku, który płynie poprzez "Długą Łąkę". Mam przedostatnie stanowisko i ogromny szmat drogi w kopnym śniegu. Łowczy ma ostatnie i przez spory kawał czasu oglądam Jego plecy przed sobą, później zmieniamy się na torowaniu i w końcu zezwalający na pozostanie gest. Jaka ulga... Stoję praktycznie na środku łąki mając przed sobą wylot ogromnego potoku podchodzącego w okolice leśniczówki a tworzący coś w rodzaju ogromnej "bramy" z zboczami po mej lewej i prawej ręce. Ta część po prawej tworzy wklęsłą powierzchnię, którą mogę obserwować na dużej przestrzeni. Ta z lewej jest zasłonięta tak, że nie widzę jej środka. Jeśli coś z tej strony wyjdzie to pojawi się niespodziewanie i szybko. Trzeba mocno uważać. Z oblepionych śniegiem drzew od czasu do czasu obsypuje się śnieg i w promieniach słońca rozbłyskuje jak najdroższe klejnoty. Olbrzymia przestrzeń, którą widzę przed sobą nie ma najmniejszej skazy. Nie widać najmniejszego tropu. Cudowna ponowa po burzliwej i zasobnej w olbrzymi opad śniegu sylwestrowej nocy. Stoję oczarowany tym zjawiskiem i kątem oka widzę jak łowczy podchodzi pod prawe ramię potoku i staje. Standardowy ceremoniał ‘kokoszenia’ się na stanowisku, wygrzebanie dołka i obłamanie paru przeszkadzających gałązek, po chwili zastyga w oczekiwaniu. Cisza aż dzwoni w uszach przerywana jedynie szelestem obsypującego się śniegu. Póki co od strony naganki nie dochodzi żaden dźwięk. Milczą też psy. Stoję jak świecznik na śnieżnobiałym obrusie widoczny z daleka i pełen obaw, że jak coś wyjdzie to każdy mój nawet najmniejszy ruch zwierzyna z pewnością zauważy. Kurczę się w sobie i staram stanowić jak najmniejszą powierzchnię równocześnie pilnie popatrując w głębię potoku z wąwozem, którego czeluść mam przed sobą. Nagle słychać ą..ąą..ą. To Mucha. Głos dochodzi przytłumiony z lewej strony od olbrzymiej półki obecnie dla mnie zasłoniętej zupełnie. Staram się wzrokiem przebić tę ścianę, którą mam przed sobą bowiem w górnej części tej półki są młodniki z gęstych jodełek i tam często z tej sypialni korzysta czarny zwierz. Dziś po takiej burzliwej nocy mógł się tam zatrzymać olbrzymi pojedynek, którego tropy już od jakiegoś czasu widujemy tu i tam pomiędzy Berdechem a Niedźwiadami. Rozmiar tropu i odległość między nimi wywołuje przyspieszone bicie serca. Mam z sobą jedynie śrutówkę i parę brenek, a to zmusza to strzału z bliskiego dystansu. Zresztą konfiguracja terenu i fakt, że stoję na wylocie potoku logiczne się kojarzy z tym, że jeśli będzie to pójdzie na mnie... W lufach mam jak zawsze śrut i kulę. To niemal rytuał dla mnie. Zawsze tak ładowałem i dopiero w sytuacji gdy widziałem idące na linię dziki doładowywałem drugą kulę... jak był czas... Mucha dalej głosi coś pętając się w górnej części młodników po lewej mej ręce ale sądząc po przytłumionym odgłosie jeszcze daleko. I wtedy na białą przestrzeń zza lewego skrzydła ‘bramy’ wypada lis. Na tym białym ekranie jego suknia jest prawie czerwona. Wygląda fantastycznie i sadzi w tym ogromnym śniegu wyraźnie zmierzając na wylot potoku w moim kierunku. Stoję jak skamieniały pomny, że stanowię coś w rodzaju słupa na jego drodze, dodatkowo odbiegam strojem od wszystkiego co w lesie jest na miejscu. Mam do niego ok. 50 m gdy robi zwrot w lewo i przeskakując potok sadzi na prawą stronę w ogromnym pędzie podbiegając na stromą ubocz. Na końcu tej stromizny przykurczona postać czeka na swoją szansę. Nadaremnie chyba, bowiem lis odchodzi w lewo i zwiększa odległość od strzelca. Wtem strzał klaska o zbocze, jednak odległość jest zbyt duża, ja miałem bliżej i nie strzelałem... Ale lis to wtedy był przedmiot nie tylko łowieckich wzruszeń... łowczy później stwierdził, że strzelał aby go zawrócić... Dosłownie na ogonie rudzielec robi zwrot i po swoim tropie z niesamowitą szybkością zaczyna sadzić w moim kierunku. Stoję już z bronią w dłoniach gdy czerwona wstęga, prawie nie dotykając śniegu dopada brzegu potoku i wystrzeliwuje w powietrze chcąc osiągnąć zbawczy lewy brzeg zasłoniętego potoku. Strzelam z przerzutu i widzę jak ruda wstęga łamie się w powietrzu i kręcąc młynka znika mi z oczu za krawędzią zbocza. Nie znam rezultatu tego strzału i stoję jak na szpilkach popatrując jednak pilnie w czeluść zaśnieżonego wąwozu. Przecież to nie koniec miotu. Padły dwa strzały i to też mogło ruszyć grubego zwierza z ciepłej pierzynki. Nic jednak nie widać, psy ucichły, jedynie słychać okrzyki naganki, które dziwnie miękko i stonowano brzmią w tej ośnieżonej przestrzeni. Z ostatniego stanowiska zaczyna schodzić łowczy i wyciągając szyję stara się przebić wzrokiem brzeg potoku aby zobaczyć rezultat. Ja też nie znam rezultatu i pomny tego co miało miejsce dwa tygodnie temu na Łazienkach, nic nie mówię. Dochodzi do mnie i mówi – chodź – zobaczymy co z tym lisem. Idzie pierwszy i zsuwamy się do potoku. Po ekwilibrystyce na bryłach lodu drapiemy się na lewą stronę potoczku i na skraju jego w śniegu ruda plama. Na zboczu widać wybitą dziurę – tam uderzył rozpędem, w dół długa rynna zakończona czerwienią sukni. Łowczy bierze go za stawki i z szerokim uśmiechem wyciąga dłoń... Odwzajemniam, ogromnie szczęśliwy, a w oczach jeszcze mam tę czerwoną smugę na roziskrzonej białej powierzchni... Długa Łąka 1980
|