![]() |
Czwartek
01.02.2007nr 032 (0550 ) ISSN 1734-6827
Dziś cała ta przestrzeń zawalona ogromnym śniegiem, który oblepia wszystko. Jodełki obwisłe pod ciężarem białej masy co chwilę jakby otrzepują się, i białe smugi wolno wędrują w dół. Mocarne dęby i olbrzymie buki też co chwilę pozbywają się białej masy z cichym szelestem. Wszystko to obsypuje szereg zielonkawych postaci, które obwieszone strzelbami brną w kopnym śniegu aby otoczyć fragment tego zakątka celem ‘wyłuskania’ jakiegoś pojedynka lub byka. Wszystko jest już wcześniej ustalone i w zupełnym milczeniu rząd postaci zaczyna podchodzić pod wzniesienie, którego grzbietem rozstawią się co kilkadziesiąt kroków a naganka z psami przeczesze tę przestronną głębię. Mam pierwsze stanowisko i zostaję w miejscu, gdzie olbrzymi wąwóz podbiega do ścieżki. Tutaj może być newralgiczne stanowisko jak Św. Hubert pozwoli. Odbyło się jednak inaczej, przynajmniej dla mnie... Stoję już szmat czasu wsłuchany w przytłumione odgłosy dobiegające z miotu – pokrzykiwania naganki, czasem słychać psy. Nic jednak nie widzę w głębi zaśnieżonego wąwozu. Żaden zwierz nie przemierza białej przestrzeni, nie widzę postaci naganki ani psów. Wszystko utonęło w białej przestrzeni. Nagle przytłumiony przez okiść strzał. Raczej z dubeltówki niż sztucera. Po jakimś czasie ostry sztucerowy trzask, za chwilę drugi. I kompletna cisza. Stoję już tak z godzinę i mróz dobiera się coraz mocniej do mego ciała. Coś musiało paść i albo szukają albo patroszą. Wygrzebuję w śniegu dołek i obłamuję sucharze z podkasanych jodełek. Składam kupkę chrustu i przytykam płomień zapalniczki. Nie bardzo chce się to palić i bardziej dymi niż daje ciepło, ale przynajmniej mam zajęcie i ruszając się nie czuję dokuczliwego mrozu. Długą chwilę walczę z opornymi gałązkami i w końcu płomyk wybucha radośnie z donośnym trzaskiem palących się gałązek. Wstaję z klęczek i sięgam do kieszeni po papierosa, wkładam go do ust i sięgam po palącą się gałązkę. Uniesiona ręka zastyga w pół drogi. Z ośnieżonej czeluści wzniesienia, pomiędzy bramowych buków i jodeł w lekkiej mgiełce, wyłania się rząd ośnieżonych postaci. Zsuwają się wolno i wloką coś z wysiłkiem. Uderza mnie jakaś zupełna pierwotność tej scenerii. Tak musiał wyglądać powrót z łowów dawnymi laty. Jakieś ciemne płótna i zapomniane pejzaże. Czas się zatrzymał dla mnie w XVIII wieku. W ręce mam nowoczesną strzelbę a jakbym miał oszczep... Osobliwa i niesamowita chwila trwa mgnienie oka a jednak gdy nawet teraz zamknę powieki widzę rząd zaśnieżonych i dyszących z wysiłku postaci i tę cudowną niesamowitą scenerię zapomnianego zakątka. Szybko jednak wracam do rzeczywistości i jednym kopnięciem zasypuję ognisko, strzelba na ramię i usiłuję podbiec aby ulżyć zgonionym łowcom. Zatrzymują się jak dochodzę i w czeluści śniegu widzę olbrzymie cielsko dzika. Z pyska wystaje kawałek... złamanej szabli. Mimo tego uszkodzenia, budzi respekt to, co pozostało. Olbrzymi, wspaniały pojedynek. Z urwanych półsłówek wyłania się w końcu obraz tego osobliwego polowania. Dzik wyszedł z miotu na stanowisko obsadzone przez myśliwego z dubeltówką praktycznie na sztych. Pierwszy strzał, który słyszałem był niecelny i spowodował, że dzik przysiadł na zadzie zirytowany bzykającą mu koło ucha breneką. Po czym już ostro wkurzony wystartował na stanowisko łowczego. Drugi strzał był z Jego sztucera kaliber 30-06 i trafił dzika w łeb. Padł jak gromem rażony i gdy zadowolony strzelec opuścił broń, podniósł się i błyskawicznie ruszył w jego kierunku. Ten przeładował sztucer i oddał drugi strzał na łeb. Na szczęście skuteczny... Do drogi mamy spory kawał w tych warunkach i zmieniając się przy sznurach, poprzez zaśnieżone ostępy wleczemy wspaniałego zwierza, który nie chciał za darmo skóry sprzedać...
|