Środa
11.07.2007
nr 192 (0710 )
ISSN 1734-6827
Moje polowanie
Staruch autor: ANDY
Ruja sarn w pełni i kozły gwałtownie reagują na wab. Siadam w starodrzewiu, który opada stokiem na potok i dalej przechodzi w długą, pełną zielonego dywanu łąkę. Moszczę sobie dołek obok olbrzymiego buka rosnącego poniżej starego wału usypanego w trakcie jakiś robót wykopaliskowych. Zwyczajowo miejsce to nazywane jest Zameczkiem od stojącej tutaj w dawnymi czasy warowni. Broniła ona traktu kupieckiego idącego od węgierskich równin i dalej przed napadami na kupców wiozących wozy wyładowane dobrem wszelakim i oczywiście pobierającym za to myto nieliche.

Jest późne popołudnie i bardzo ciepły, wręcz parny dzień. Latające owady wściekle atakują każdą odkrytą część ciała. Ciągnę jak najniżej mankiety i zapinam kołnierzyk koszuli, ale niewiele to pomaga. Trzeba to polubić jak mawiają Poleszuki, trudno. W zwinięte dłonie wciskam wabik, wysłużony już bardzo i poczerniały. Na przeciwległą ubocz ślę krótkie piii… raz i drugi. Chwila ciszy przerwana ogromnym łomotem w młodniku u mych stóp. Słyszę krótkie dziwne ni to beknięcie ni skrzypnięcie. Towarzyszy temu donośne sapanie i uderzenie w krzak. Niestety na czyste nie wychodzi nic. Wolno obracam się lustrując przestrzeń za sobą wiedząc, że często kozioł obchodzi i potrafi stanąć za plecami na parę kroków ledwie. Tym razem jednak nic tam nie ma. Czekam ok. pół godziny nie ruszając się z miejsca i znów wabię. Dokładna kopia poprzedniej sytuacji ale tym razem na ułamek sekundy w jakiejś luce widzę biegnącego kozła, jest bardzo stary co podkreśla siwy zupełnie pysk. Niskie, czarne parostki są wykręcone do tyłu w formę dziwacznego korkociągu. Jest już tak stary, że nawet szczeknąć nie bardzo potrafi a wydaje jakiś dziwny skrzypiąco - bekający dźwięk. Zaciskam zęby na wabiku i chwytam broń. Niestety nim złapię go w krzyżu znów znika w zielonej gęstwinie. Siedzę długo i jeszcze raz próbuję, ale stary wyga nie daje mi szansy po raz trzeci. Ale ja wiem, że tu jego ostoja i jeszcze mam parę dni, bowiem zostały jeszcze dwa kozły do odstrzału więc może się uda... i Hubert pozwoli...

Po kilku dniach znów siadam i próbuję. Tym razem znów bez rezultatu, nawet łba nie wystawił z gąszczu i zdematerializował się zupełnie. Po następnej próbie bez efektów pomyślałem, że albo zdechł ze starości albo polazł za granicę obwodu i ktoś miał więcej szczęścia...

Jednak niezrażony postanawiam spróbować porannego podchodu i melduję się na Zameczku o zupełnym jeszcze mroku. Siadam na skarpie potoku i czekam aż się rozwidni na tyle, że coś zobaczę. Wschodnia połać nieba zaczyna jaśnieć wolno i dnieje. Wstaję po uprzednim pilnym lornetowaniu otoczenia i wolniutko schodzę w kierunku dna parowu, dołem którego płynie potok spływający obok urwiska obramowującego zameczek. Wolno idę skrajem wody i suchego i zastanawiam się dlaczego miast jaśniej, robi się coraz ciemniej. Znikła jasna część nieba pokryta szczelną zasłoną granatowej olbrzymiej chmury. Z zachodu idzie potężna nawałnica rozświetlająca ciemne zwały chmur ostrym fleszem błyskawicy. Zaczyna wiać piekielnie mocno, buki skrzypią i wyginają się w ostry łuk. Nie mam szans zwiać do samochodu na czas. Wielkie krople grubego deszczu zaczynają trzaskać o ubranie przechodząc w olbrzymią ścianę wody. Zrezygnowany idę potokiem oblewany jak z strażackiej sikawki i oglądam się z niepokojem aby jakiś konar nie spadł mi na głowę. Zupełnie nie zwracam uwagi na chlupanie butów w wodzie i moich nóg w pełnych wody gumiakach. Szum deszczu i nawałnica skutecznie wszystko tłumi. O capie już nie myślę chcąc jak najszybciej dojść do zbawczego zacisza samochodu. Potok skręca w tym miejscu w lewo poza olbrzymiego stojącego na zakręcie buka. Wolno dochodzę doń i lekko się wychylam zza niego aby rzucić okiem w przestrzeń teraz zakrytą. Dębieję zaskoczony. Pięć kroków dalej widzę w potoku sylwetkę ‘mojego’ kozła, stoi spokojnie a na sukni widać rozpryski lejącego jak z cebra deszczu i lekko paruje w chłodzie poranka.

Przyklejam się do buka i usiłuję wysunąć broń spod kurtki. Odzież stawia wściekły opór a muszka zaczepiła o coś i ani drgnie. Próbuję schowany za buka jednak wyjąć broń i wreszcie mi się to udaje. Z lunety nie da się skorzystać. I zbyt blisko i jest zupełnie zalana wodą. Zdejmuję ją wolno i upycham w gumiaka. Wolno się składam i w powietrzu gęstym od rozpylonej wody ostrożnie wysuwam koniec lufy zza drzewa. Cap stoi już do mnie tyłem co z trudem widzę poprzez zasłonę wody. Mogę strzelić wyłącznie w szyję od tyłu. Naprowadzam muchę na tą cienką szyjkę i..., cap wystrzeliwuje jak z katapulty z przeraźliwym zduszonym beknięciem znikając w zasłonie wody. Mielę w zębach brzydkie słowo i rozładowuję broń. Na ramionach trzask kropel, nie ma na mnie suchej nitki. Ręka wytrenowanym przez lata ruchem sięga w sekretną kieszonkę i wyciągam papierosa. Gmeram dalej w kieszeni i wyciągam zapalniczkę.

Niestety nie ma w niej odrobiny gazu, kolejne nerwowe ruchy wywołują tylko fontanny iskier a trzymany w drugiej dłoni papieros wolno zmienia się w brązową breję. Ze smakiem niebieskiego dymku na podniebieniu idę w kaskadach wody już na nic nie licząc...

To było ostatnie spotkanie z tym kozłem. Byłem tam jeszcze kilka razy, niestety, nigdy go już nie spotkałem. Późną jesienią na ścieżce znalazłem jeden zrzut parostka. I to jest jedyna pamiątka po tym myśliwskim epizodzie poza zarejestrowanej na kliszy pamięci sylwetce starucha...

Zameczek 1986

Komentarze
12-07-2007 21:06 SzelestBez komentarza
11-07-2007 13:33 BrakarzUrok Twych opowiadań polega, między innymi, na tym, że potrafisz bardzo ciekawie i barwnie wspominać swoje przeżycia i przygody łowieckie, zarówno, te zakończone sukcesem, jak i „porażką”. Staruchowi zapewne dane było dożyć końca swoich dni i odejść „na wiecznie zielone pastwiska”, w sposób naturalny. Nawet parostek – zrzut potrafi przywołać i sprawić przyjemność w duszy myśliwego, inaczej nie byłoby Twego opowiadania. Dziękuję ANDY, pozdrawiam serdecznie, DB - wybrakowany