DZIENNIK
Redaktorzy
   Felietony
   Reportaże
   Wywiady
   Sprawozdania
Opowiadania
   Polowania
   Opowiadania
Otwarta trybuna
Na gorąco
Humor
PORTAL
Forum
   Problemy
   Hyde Park
   Wiedza
   Akcesoria
   Strzelectwo
   Psy
   Kuchnia
Prawo
   Pytania
   Ustawa
   Statut
Strzelectwo
   Prawo
   Ciekawostki
   Szkolenie
   Zarządzenia PZŁ
   Przystrzelanie
   Strzelnice
   Konkurencje
   Wawrzyny
   Liga strzelecka
   Amunicja
   Optyka
   Arch. wyników
   Terminarze
Polowania
   Król 2011
   Król 2010
   Król 2009
   Król 2008
   Król 2007
   Król 2006
   Król 2005
   Król 2004
   Król 2003
Imprezy
   Ośno/Słubice '10
   Osie '10
   Ośno/Słubice '09
   Ciechanowiec '08
   Mirosławice '08
   Mirosławice '07
   Nowogard '07
   Sieraków W. '06
   Mirosławice '06
   Osie '06
   Sarnowice '05
   Wojcieszyce '05
   Sobótka '04
   Glinki '04
Tradycja
   Zwyczaje
   Sygnały
   Mundur
   Cer. sztandar.
Ogłoszenia
   Broń
   Optyka
   Psy
Galeria
Pogoda
Księżyc
Kulinaria
Kynologia
Szukaj
autor: ANDY14-10-2009
Kukurydza

Październik, lato wolno odchodzi, a my zaczynamy polowanie na bażanty w łowisku które leśnym jest, ale posiada tę zwierzynę. Bardzo to trudne polowanie. Wzniesienia są strome, poprzecinane potokami, zarośnięte, do tego na niektórych zboczach są zabudowania. Strzał w kierunku przeciwległej uboczy, czy za zbocze może się skończyć nieciekawie. Mimo tego sporą grupą szukamy kolorowych ptaków. W kieszeniach kurtki mam amunicję śrutową a w schowku na piersi parę brenek – na wszelki wypadek. Pogodny dzień przerywa burza (!), zaskakując w miejscu bez ukrycia. Doszczętnie moczy ubrania i niestety znajdującą się w kieszeniach amunicję. Będzie to miało niebagatelne znaczenie w tym co ma nadejść... przynajmniej dla mnie.

To mój drugi sezon łowiecki. Pierwszy zaowocował pięcioma lisami i sporą liczbą zajęcy oraz pióra. Niestety nie dane mi było strzelić nic grubego, choć bardzo się starałem, może dziś zatknę za kapelusz zieloną gałązkę umaczaną w krasnej farbie...

Schodzimy w kierunku dużego pola kukurydzy znajdującego się w obramowanej przez las z trzech stron enklawie. Skądś wychodzi właściciel i zaczyna się jak zwykle utyskiwanie na dziki i szkody jakie robią. Sądząc po tym jak wygląda kukurydza a właściwie to co z niej zostało, na pewno ma rację. Ilość tropów, szkody, świadczą o dużej ilości dzików. Nie ma rady, trzeba chłopa uwolnić od niechcianego towarzystwa.

Krótka narada, dziś kończymy polowanie a jutro w planie jest zbiorówka na grubą. Trzeba będzie się zająć tą watahą bo gospodarz pójdzie z torbami.

Poranek był taki rozmamłany, już jesienny, ponury i nieprzyjemny. Zupełnie inny był od dnia wczorajszego, słonecznego i ciepłego. Naganka zostaje ustawiona tak, aby kompleks przylegający do pola z kukurydzą solidnie przeczesać. Gdzieś przecież niedaleko muszą być klienci tej stołówki…

Stoję na wylocie ogromnego wąwozu, dnem jego płynie potok. Mam po prawej i lewej ręce jego brzegi. Zwieńczeniem jest wiekowy buk rosnący na czubku trójkąta jaki tworzy wąwóz i leśna ścieżka. Za plecami mam rów i ogromne, teraz wypełnione wodą kałuże po wczorajszym deszczu. Zajmuję stanowisko, wygrzebuję w ściółce dołek i sięgam do schowka po naboje. Kurtka jeszcze jest wilgotna po wczorajszym. Z wielkim trudem wsuwam breneki w lufy i z oporem zamykam strzelbę – mogłem użyć kalibrownika, teraz, za późno. Stoję jak w ogromnym amfiteatrze, popod stopami mam olbrzymi nieckę, która podchodzi zwężeniem popod moje nogi. W rosnących na zboczach jodełkach błąkają się opary, mokro i chłodno, wzdrygam się i otrząsam. Jest kompletna cisza, psy i naganka są gdzieś w oddali, nie dochodzi żaden dźwięk.

I wtedy rozlega się huk sztucerowej palby, trzaski są suche i podają spiesznie, jeden po drugim. Ściskam broń kurczowo i wbijam wzrok w młodniki i dolną część niecki i nagle... z jodełek na prawą stronę zbocza wyjeżdża czarna gąsienica. Nie jestem w stanie liczyć (później szacowano ilość na ok. 25 sztuk), czoło zbliża się w moją stronę kierując się na wylot w którym stoję. Z watahy wybieram dwa idące nieco z boku przelatki i strzelam do pierwszego. Spada po zboczu do potoku, wybieram drugiego i widzę jak ten strzelany się podnosi, grzebiąc się po uboczy. Zwracam lufy i mierząc na łeb strzelam. Wybuch liści nad łbem znaczy nieskuteczny strzał. Łamię broń, eżektory nie działają, łuski tkwią w lufach jak zaklęte.

Mój postrzałek idzie lekkim truchtem po uboczy w moim kierunku. Z mej prawej i lewej strony w odległościach zerowych przebiegają kolejni uczestnicy tego peletonu a ja walczę z oporną strzelbą usiłując wyszarpać łuski. Kaleczę palce o radzieckie żelastwo, nabojem wyszarpuję w końcu jedną z łusek i wrzucam nabój... niestety, broń nie da się zamknąć. W moją stronę sadzi kolejny duży dzik i uderza w pień buka popod którym stoję..., z otworu z prawej strony wysypuje się zeń kukurydza..., kolejne mijają o centymetry moje portki a ja stoję z bezużyteczną strzelbą w dłoniach i ze smutkiem patrzę jak ‘mój’ przechodzi ścieżkę parę kroków ode mnie a ja mogę mu tylko pomachać... Wszystko ucicha, w uszach aż dzwoni. Długo się męczę ale w końcu wyrywam łuskę z lufy, wyciągam nie wystrzelony nabój i nagle słyszę bulgotanie z kierunku gdzie poszedł mój postrzałek. Idąc tam oglądam stratowaną ścieżkę, widać ślady farby i ziarenka kukurydzy. Dziwne dźwięki z szarpaniną tonacją dobiegają z ogromnej kałuży na powierzchni której widać bańki powietrza. Wkładam rękę i czuję sierść chyry w dłoni, nie mogę jednak sam wyciągnąć go na powierzchnię. Chwila nadziei gaśnie po przybyciu kolegów. Dzikiem okazuje się ogromna locha z dziurą na żołądku z którego dalej wysypuje się kukurydza. To ta sama co obiła mi się prawie o buty, to nie ten dzik do którego strzelałem...

Idę na trop watahy i widzę po kilku krokach leżący pień, cały jest umazany farbą jakby ktoś ogromnym pędzlem przejechał w jego poprzek. Wygląda, że dzik farbuje na obie strony. Wracam na miejsce zbiórki zwabiony gromkimi uwagami jakie do strzelca dzika z kukurydzą ma łowczy. Ostre, męskie słowa padają dobitnie. Sam otrzymuję stosowną garść za ‘dupowate strzelanie’ (tak to określił, bardzo chciał abym w końcu strzelił dzika), tłumaczę się niezdarnie, że to wczorajszy deszcz, że miałem tylko 3 breneki i do tego spuchnięte po zamoczeniu (kupienie w tych czasach breneki w sklepie graniczyło z wygraną w totka). Obaj winowajcy (tzn. strzelec lochy i niedoszły zabójca pierwszego dzika) otrzymują polecenie dojścia postrzałka. Pozostali mają ściągnąć inne strzelone dziki na miejsce zbiórki. Posłusznie pakuję jedyny nabój w lufę, p. Jan repetuje swój 30-06 i idziemy na trop. Psy poszły za dzikami i diabli wiedzą kiedy wrócą. Trop jest widoczny w rozmiękłej ziemi ale przecież to nie ‘biała stopa’. Wolno idziemy sprawdzając. W pewnym momencie ostry trzask gałęzi, składam się błyskawicznie a p. Jan zachodzi z boku. Niestety to tylko wystraszona koza. Trop w końcu dochodzi do ogromnego weksla, pomieszanego z tropami uciekającej watahy. Farba się już dawno urwała, zapada wczesny zmierzch. Nie mamy szans dziś bez psów dojść. Zapalamy papierosy i zaczynamy się zastanawiać gdzie jesteśmy. Praktycznie linia na której strzelane były dziki wyznacza granicę obwodu. Dziki poszły do sąsiadów a my za nimi. Szukanie trwało parę godzin, diabli wiedzą gdzie jesteśmy... Ciemno zupełnie ale w dole widać światło jadącego samochodu. Już wiemy, że to szosa na Jaworze. Do miejsca zbiórki ładnych parę kilometrów i to na przełaj. Bardzo późno dochodzimy wreszcie i znów zbieramy solidny opeer. Psów dalej nie ma – znalazły się na drugi dzień.

Padający w nocy rzęsisty deszcz skutecznie spłukał wszystko. Pozostał kac i niesmak oraz nadzieja, że może się wyliże... Marna to pociecha.

Na pierwszego swego dzika czekałem trzy długie lata, ale nie musiałem go już szukać...

Latoszyn 1980





Brak komentarzy do tego opowiadania

Szukaj   |   Ochrona prywatności   |   Webmaster
P&H Limited Sp. z o.o.